Słowa Jarosława Kaczyńskiego o tym, że protest lekarzy „to może być coś, co nie ma nic wspólnego ze służbą zdrowia", są co najmniej nierozsądne. Bo owszem, TVP Info nie nadawała transmisji z sobotniej demonstracji pod KPRM. Robiły to tylko media niebędące rządowymi, więc przekaz nie dotarł do wszystkich. Ale młodzi lekarze to nie sędziowie i mecenasi. Z nimi wyborcy PiS mają kontakt na co dzień.

To do nich stoją w kolejkach. To na nich czekają. To od nich dowiadują się, że sprzęt nie działa, a endoproteza będzie za dwa lata. Lekceważenie lekarzy pracujących w publicznej służbie zdrowia to tak naprawdę lekceważenie pacjentów, którzy muszą z niej korzystać. A to jest właśnie biedniejszy elektorat. Ludzie, którzy nie chodzą do prywatnych klinik i których nie stać na prywatne operacje. Im się nie da wmówić, że lekarze nie mają racji, domagając się zwiększenia środków na ochronę zdrowia.

To często wyborcy, którzy nie mają już czasu na rządowy plan dosypywania pieniędzy do 2025 r. Bo oni muszą się leczyć teraz. Dobrze też znają takie historie, jak jedna z opowiadanych przez rezydentów podczas demonstracji: o starszym panu, który czekał na badanie tomografem. Udało mu się je przeprowadzić kilka miesięcy po wystawieniu pilnego skierowania przez lekarza rezydenta. Niestety, było już za późno.

„Co mam powiedzieć takiemu pacjentowi?" – pytał retorycznie protestujący lekarz. Wyborcy PiS wiedzą, że on nie ma tu nic do powiedzenia, za to wszystko ci, którzy rządzą. Przyjęta przez władzę taktyka lekceważenia protestu i grzania się w cieple sondaży jest krótkowzroczna. Bo odbiera PiS legitymację partii dobrej dla zwykłych ludzi, która słucha wyborców.