Jakiś czas temu przekonywałam redakcyjnego kolegę, że w Polsce są potrzebne zmiany systemowe, by najlepiej wykształceni nie uciekali do Niemiec, Wielkiej Brytanii czy choćby do Czech. Nie tylko informatycy. Znajoma chemiczka z doktoratem wyjechała za granicę, bo tam firma gwarantowała jej samodzielność i niezależność. W Polsce, choć kierowała sekcją badawczą, kadrowa wzywała ją na dywanik, by wyjaśniła, dlaczego jej pracownicy wychodzą kwadrans za wcześnie. Nie pytała, czy ich praca jest efektywna. Logopeda z powodzeniem uczy polskie dzieci w Anglii, bo w Polsce publiczne instytucje nie chciały docenić jego nowoczesnych metod pracy. A pokoleniu Y urodzonemu w latach 1984–1997, świetnie znającemu angielski, mającemu tysiące znajomych na całym świecie dzięki FB i Twitterowi oraz doświadczenie zdobyte na obozie przetrwania w ramach Erasmusa, dużo łatwiej podjąć decyzję o wyjeździe. Nie muszą jak Jędrek i Grześ ze słynnego filmu „300 mil do nieba" Macieja Dejczera uciekać na Zachód na podwoziu tira. A z tego, co młodzi Polacy piszą na forach, wynika, że tam, nawet jeśli nie dostaną od razu etatu, i tak będzie im lepiej, bo elastyczniej, logiczniej, sprawiedliwiej, prościej.

Gdybym miała pewność, że wrócą, nie miałabym nic przeciwko temu. W końcu podróże kształcą. Problem polega na tym, że nie wracają. Na emigracji zakładają rodziny, rodzą dzieci. Szkoda, że państwo polskie stać na utratę zdolnych, energicznych ludzi, wykształconych za nasze pieniądze. Bez systemowych zmian uciekną z naszej „zielonej wyspy" tak jak premier do Brukseli.