To nie tylko czcze złośliwości, bowiem nie dysponując szczegółami ani konkretnym projektem, jesteśmy skazani na domysły. Przykłady? Eksperci zwracają na przykład uwagę, że nie wiemy, czy limit dochodów w wysokości miliona złotych rocznie będzie uwzględniał liczbę osób na utrzymaniu. Inaczej wygląda sytuacja majątkowa singielki, a inaczej przebojowej bizneswoman, która utrzymuje zajmującego się domem męża i piątkę dzieci. Co jak co, ale podatek solidarnościowy powinien takie aspekty brać pod uwagę.

Przedstawiając swoje pomysły, rząd powołuje się na przykłady innych krajów. Np. Niemiec, gdzie opodatkowano najlepiej zarabiających na rzecz wielkiego wysiłku zjednoczenia NRD z RFN. Podatek solidarnościowy wprowadzano też w Portugalii, we Włoszech czy w Grecji. Ale działo się to w apogeum kryzysu fiskalnego, gdy spowolnienie gospodarcze i zadłużenie sprawiało, że kasa państwa była pusta. Jaka nadzwyczajna sytuacja obecnie uzasadnia chęć wprowadzenia takiego podatku? Czy stoimy dziś przed wyzwaniem porównywalnym ze zjednoczeniem Niemiec? Czy może mamy aż tak dramatyczną sytuację jak państwa Południa, które kryzys doprowadził na skraj niewypłacalności? Bo przecież sam – wizerunkowo dla rządu fatalny – protest rodzin osób niepełnosprawnych to jeszcze nie powód, by wprowadzać nadzwyczajny podatek, skoro gabinet chwali się świetną kondycją budżetu, a wzrost gospodarczy w pierwszym kwartale wyniósł niezwykłe 5,1 proc.

W „Etyce Solidarności" ks. prof. Józef Tischner pisał, że Solidarność była realizacją ewangelicznej zasady „jeden drugiego brzemiona noście". Ostrzegał, że tam, gdzie jednak brzemiona nosi jeden przeciw drugiemu, nie ma mowy o solidarności, lecz zaczynają się podziały. Jeśli więc rząd chce nas przekonać, że zamierza wprowadzić daninę naprawdę solidarnościową, musi się sporo nagimnastykować. Bo na razie wygląda na to, że protest w Sejmie posłużył za pretekst do podniesienia podatków. Z solidarnością niewiele ma to wspólnego.