– Proszę tych, którzy zostali wypędzeni: wybaczcie Rzeczypospolitej, wybaczcie Polakom, wybaczcie ówczesnej Polsce, że dokonano tego haniebnego czynu – mówił. Ale zaraz dodał: – Dzisiejsza wolna Polska niepodległa, moje pokolenie, nie ponosi odpowiedzialności i nie musi za to przepraszać.
Prezydent przeprosił więc za Marzec '68, ale w imieniu „tamtych" – rządzących wtedy funkcjonariuszy PZPR, którzy obecnego w polskim społeczeństwie antysemityzmu użyli jako instrumentu w walce wewnętrznej i sposobu na wygaszenie protestów studentów, którzy domagali się demokratyzacji. To była próba kompromisowej narracji. Czy udana?
Słowa Andrzeja Dudy są bardziej uczciwe i prawdziwe niż niedawne oświadczenie premiera Mateusza Morawieckiego, który powiedział, że „wtedy nie było Polski", więc i problem odpowiedzialności nie istnieje. Ale nie są wystarczające.
Przecież chodzi nie tylko o to, by rozliczyć się z antysemicką nagonką prowadzoną przez państwo – wszędzie, nawet na etykietkach pudełek od zapałek. Ani z działaniami mającymi zmusić Polaków żydowskiego pochodzenia do wyjazdu. I z dokumentami podróży pozbawiającymi tak wielu ludzi ojczyzny.
O co więc jeszcze? O to, że było to w ogóle możliwe. Ktoś jednak przychodził na te masówki w zakładach pracy. Pałujący „robotniczy aktyw" składał się z konkretnych osób. Ktoś z dumą przyjmował stopień „marcowego docenta". Ktoś dał się w to wszystko wciągnąć. Nietrudno to zrozumieć, obserwując dziś antysemicki hejt w internecie i słuchając wypowiedzi niektórych polityków.