Dziś również aż prosi się o to, aby być piękniej kuszonym. Chciałoby się np. dostrzec zarys wielkiej koncepcji, która stoi za tym, by jednocześnie pogarszać swoje relacje z Berlinem (domagając się, w imię „statusu i honoru”, reparacji); Brukselą (lekce sobie ważąc niepokój jaki wzbudza tam rozmach w rewolucyjnym przekształcaniu polskiej demokracji i pouczając polityków z UE na temat tego co im wobec Polski wolno, a czego nie) oraz Moskwą (ogłaszając – ustami ministra obrony – że przygotowuje się ona na „gorącą” wojnę). Bardzo chce się wierzyć, że stoi za tym wszystkim jakaś głębsza refleksja. Tymczasem za wszystkie wyjaśnienia służą na razie owe „pojęcia jak cepy”. Honor, suwerenność, narodowa duma i godność – piękne, wielkie słowa, które już kiedyś zdominowały polską politykę zagraniczną. Ale – choć nie można wykluczyć, że w 1939 roku byliśmy najbardziej honorowym państwem świata – skutki tego stanu rzeczy były dalekie od zadowalających. Chciałoby się więc wierzyć, że tym razem – ucząc się na własnych błędach - wielkimi słowami nie przykrywamy jakiegoś geopolitycznego domku z kart, który zdmuchną dziejowe wichury. Tylko, że zamiast tego mamy „składnię pozbawioną urody koniunktiwu”.

Chciałoby się również wierzyć, że Antoni Macierewicz na stanowisku ministra obrony to rzeczywiście wybór optymalny z punktu widzenia stanu polskiej armii i – co za tym idzie – bezpieczeństwa państwa. Może powierzenie bezpieczeństwa granic państwa w ręce tego konfliktowego polityka warte jest wojny z prezydentem, który domaga się respektowania własnej, konstytucyjnej pozycji zwierzchnika sił zbrojnych. Może zamęt w siłach zbrojnych – który jest efektem m.in. braku generalskich nominacji, co z kolei jest efektem próby sił między MON a prezydentem – to cena którą warto zapłacić za to, żeby to właśnie Macierewicz był architektem przyszłości polskich sił zbrojnych. Może to wszystko prawda – ale gdy politycy obozu władzy bronią Macierewicza przed zirytowanym prezydentem Dudą mówiąc, iż był on zasłużonym działaczem antykomunistycznej opozycji, więc nie godzi się mówić w jego kontekście o „ubeckich metodach” to – znów odwołam się do Herberta – „Marek Tulliusz obraca się w grobie”. Bo Władysław Frasyniuk (że o Lechu Wałęsie nie wspomnę) też był zasłużonym działaczem tejże, co – jak się zdaje – nie daje mu immunitetu na krytykę ze strony władzy.

Chciałoby się też wierzyć, że rewolucja w polskim sądownictwie ma podstawy solidniejsze niż to, by sędziów nie swoich zastąpić swoimi. Że rządzący potrafią spojrzeć w oczy człowieka i powiedzieć: ten jest godzien bycia sędzią – dzięki czemu wymiana Iksińskich na Igrekowskich sprawi, iż sądy zaczną pracować dwa razy szybciej i trzy razy sprawiedliwej. Kiedy jednak fundamentem tej personalnej rewolucji mają być historie o sędziach kradnących kiełbasę to jest to, jak pisał Herbert, „retoryka aż nazbyt parciana”.

Nade wszystko jednak chciałoby się wierzyć, że rządzący chcą przekonać do swoich racji wszystkich obywateli – a nie tylko tych, którzy już są do nich przekonani, wpychając całą resztę do worka „komunistów i złodziei”.  „Zanim zgłosimy akces trzeba pilnie badać/kształt architektury rytm bębnów i piszczałek/kolory oficjalne nikczemny rytuał pogrzebów” – pisał Herbert. A z tego, że ktoś słyszy w rytmie owych bębnów i piszczałek fałsz nie wynika automatycznie, że boleje nad tym, iż został odsunięty od wygód i dochodów. Może być tak, że po prostu zna się na muzyce.

Prezesie Kaczyński, czy spróbuje pan przekonać tych, których „oczy i uszy odmówiły posłuchu”, że zna się na niej lepiej? Niech pan da mi szansę.