Tak było prawie rok temu w USA, gdzie o zwycięstwo walczył przedstawiający się jako pogromca establishmentu miliarder Donald Trump, i kilka miesięcy temu we Francji, gdzie liderka Frontu Narodowego Marine Le Pen weszła do drugiej tury.
Na tym tle Niemcy wypadają nudno i blado. Wszystko jest jasne. Alles ist klar. Kanclerzem pozostanie Angela Merkel, która rządzi już od czasów premiera Kazimierza Marcinkiewicza.
Jednocześnie wyborom do Bundestagu, które odbywają się w najbliższą niedzielę, towarzyszą emocje innego typu. Prawie wszyscy się spodziewają, że Merkel w czwartej kadencji dokona zmiany w polityce zagranicznej, przede wszystkim europejskiej. Że pod jej wpływem UE się przeobrazi, będzie inna niż dotychczas. A zakres tej zmiany, skala przeobrażeń zależą od tego, z kim Bundeskanzlerin będzie rządziła. Stąd emocje – bo możliwości jest kilka.
Ja uważam, że niezależnie od składu koalicji, na której czele stanie szefowa CDU Angela Merkel, zmiany nie będą fundamentalne. Pewnie powstaną nowe unijne stanowiska, poznamy nowe nazewnictwo, nowy ton, nowe zaklęcia. Ale towarzyszyć im będzie niechęć do wydawania znacznie większej ilości pieniędzy niemieckich podatników na nowe projekty w strefie euro. A wielkie projekty bez wielkich funduszy rzadko się daje zrealizować. Dlatego obawy, że unijny pociąg z nowym motorem niemiecko-francuskim ucieknie Polsce, która do strefy euro się nie wybiera, uważam za przesadzone.
Najgorszym dla nas wariantem byłoby utrzymanie wielkiej koalicji chadeków z socjaldemokratami. Co może się wydawać paradoksalne, bo zachowanie układu normalnie nie zapowiada zmian. To nie jest jednak typowa sytuacja, stare polityczne małżeństwo już ma przygotowany sposób na kontynuację związku – zgodę na zwiększenie politycznej rangi strefy euro.