Jest oczywistością, że firma delegująca kadrę z kraju A może zarobić na delegowanych do kraju B wyłącznie pod warunkiem, że zatrudni ich najtaniej jak to możliwe, i oczywiście taniej, niż wynosi wynagrodzenie za taką samą pracę w kraju B. Taki biznes ma sens tylko w relacji między krajami biedniejszymi i bogatszymi, tylko bowiem możliwość zarobienia wyraźnie większych pieniędzy uzasadnia pracę z dala od domu. A do tego jeszcze na takiej operacji musi zarobić przedsiębiorca, który organizuje delegowanie.
I to jest rzeczą równie oczywistą, że to, co jest głównym motywem biznesu delegowaniowego, jest jednocześnie głównym powodem walki z delegowaniem ze strony organizacji pracowniczych w krajach, do których kadry są wysyłane. Innymi słowy – to, co jest istotą delegowania, jest jednocześnie głównym celem ataku jego przeciwników. Doraźnie bowiem delegowanie zagraża pozycji pracowników w kraju docelowym, gdyż osłabia ich siłę konkurencyjną wobec przyjezdnych. W długim dystansie delegowanie jest jednym z wielu narzędzi prowadzącym do wyrównania dysproporcji gospodarczych i cywilizacyjnych między krajami UE. To, według mojego idealistycznego myślenia, jest w istocie najważniejszą, rozumianą historycznie misją Unii Europejskiej. Idea podpowiada, że wolny rynek jest dobry i że skorzystamy na tym wszyscy, ale podstawowy interes poszczególnych, zwłaszcza zamożnych krajów, które są standardowo krajami przyjmującymi, każe się bronić przed delegowaniem.
Stąd ta cała schizofrenia wokół delegowania. Na gruncie przepisów mnożą się sprzeczne interpretacje, a interesy polityczne realizowane są pod pozorem stosowania rozwiązań prawnych. Nie ma nic gorszego dla prawa, niż występowanie w takiej fałszywej czy też pozornej roli.
Teoretycznie delegowanie wymyślono jako narzędzie wspierania realizacji biznesu. Oto firma X z kraju A zawiera umowę na realizację kontraktu budowlanego w kraju B. Albo – firma X z kraju A ma swój oddział w kraju B i wysyła do niego pracownika. Przepisy o delegowaniu pomagają rozstrzygnąć, jak traktować tego pracownika. Ale przecież od dawna już wiemy, że to nieprawda, że w delegowaniu nie ów kontrakt jest celem biznesu i wykorzystywania przepisów, ale delegowanie stało się biznesem samym w sobie. Wszelkie manipulacje związane z interpretacją przepisów opierają się na odrzuceniu tej oczywistej prawdy. Stąd przepisy mające uchylić tzw. fikcyjne delegowanie, czyli zdemaskować fakt, że delegująca firma w istocie rzeczy żadnej innej działalności w kraju wysyłającym nie prowadzi, że jej celem jest właśnie zatrudnienie i wysłanie pracowników za granicę. I to jest istota prowadzonej przez nią działalności, nie zaś uzupełnienie czy wsparcie dla innego, „rdzennego" biznesu.
Każda fikcja prawna będzie prowokowała sprzeczne interpretacje i dziesiątki pomysłów na ominięcie regulacji. Najbardziej szkodliwy skutek takiej sytuacji jest oczywiście taki, że nikt już nie wie do końca, o co w tym wszystkim chodzi, co jest legalne, a co nie. A zwłaszcza – taka sytuacja jest dosłownie uniwersytetem omijania i lekceważenia prawa.
To nie tyle jest problem niełatwy do rozwiązania, ile w sensie filozoficznym jest on nierozwiązywalny. Warto jednak pamiętać o tym, że delegowanie jest tylko jednym z narzędzi wspierających wolność przepływu ludzi w Unii. Pracownicy mogą przemieszczać się i w większości przypadków zatrudniać bez żadnych formalnych ograniczeń, na jakich opiera się unijny system delegowania. Kluczem więc powinno być przestrzeganie pracowniczych przepisów ochronnych w kraju przyjmującym, a nie to co w kraju delegowania robi firma delegująca. Bo ta część przepisów unijnych spycha system delegowania w stronę hipokryzji i oddala od wyjściowej, wielkiej idei wolności.