Sąd Najwyższy wydał wyrok ważny zarówno dla pracodawców, jak i pracowników. Uznał, że prawo pracy kieruje się innymi celami niż kodeks cywilny. Ma gwarantować zachowanie zdrowia przez pracownika. Dlatego zadośćuczynienie za mobbing ma nie tylko zrekompensować krzywdę, ale też wychowywać i odstraszać. Sama kwota może być zaś ustalana w relacji do wynagrodzenia mobbowanego. To sedno najnowszego wyroku Sądu Najwyższego. Rozpatrywał sprawę byłego pracownika poczty.
Brak reakcji
Mężczyzna przez pięć lat był mobbowany przez swoją bezpośrednią przełożoną. Nie otrzymywał premii, notorycznie pracował na nocne zmiany. Był przenoszony na mało satysfakcjonujące stanowiska i z mniejszym wynagrodzeniem. Szefowej zdarzało się i krzyknąć, i zakląć.
Pracownik nie radził sobie ze stresem. W marcu 2009 r. zaczął więc chodzić do psychologa. Trwająca 25 miesięcy terapia nie przyniosła rezultatów. Zaczął się leczyć u psychiatry i zażywać leki. Rozpoznano u niego zespół depresyjny. Był nawet dwa miesiące na zwolnieniu, ale łączyło się ono z niższym wynagrodzeniem, a mężczyzna ma na utrzymaniu dzieci. Wrócił więc do pracy mimo problemów ze zdrowiem.
O problemie wraz z innymi pracownikami zawiadamiał wyższe kierownictwo. Najpierw za pośrednictwem zakładowego psychologa. Gdy to nie pomogło, pracownicy wysłali anonim. Pracodawca wprowadził procedury przeciwdziałające mobbingowi, odbyło się nawet spotkanie kierownika z pracownikami. Na tym sprawa się jednak zakończyła, bo szefowa zaprzeczyła, jakoby miała kogokolwiek mobbować. Mężczyzna zwolnił się z pracy.
Sąd apelacyjny przyznał mu 10 tys. zadośćuczynienia, ale jego zdaniem za lata upokorzeń należało mu się 20 tys. zł.