Tak właśnie jest z zakazem handlu w niedziele, który podzielił Polaków. Co bardziej rzutcy handlowcy już kombinują, jak by tu go ominąć. Jest metoda na peron, na kasę biletową, dewocjonalia, kwiaciarnie... W swoim mniemaniu wykazują, jak głupi jest ustawodawca, jak marne zakazy stworzył, jak łatwo je obejść – wystarczy odrobina cwaniactwa i hej, do przodu!
To zasmucająca postawa. Ufam, że rzadka, jednak może kłaść się cieniem na wizerunku uczciwych polskich przedsiębiorców uciekających przed peerelowską łatką prywaciarza, który rzekomo zawsze coś kręcił. Bo sama ustawa, chociaż dla handlu zapewne szkodliwa, ograniczająca wolność wyboru obywateli, dziurawa i nieprecyzyjna, jest też swoistym testem uczciwości dla biznesu; przecież: dura lex, sed lex – twarde prawo, ale prawo.
Jest też druga strona medalu. Państwo, wprowadzając restrykcyjne przepisy, kompletnie nie zdało egzaminu. Mimo że zmiany dotykają bezpośrednio wszystkich obywateli, nie wysiliło się nawet na najmniejszą społeczną akcję informacyjną w mediach, tłumaczącą jasno, jakich sklepów zakaz dotyczy, a jakich nie.
Dziś zwykli konsumenci i właściciele punktów handlowych, które nie są dużymi centrami handlowymi, błądzą w gąszczu interpretacji i nadinterpretacji nowego prawa. Wielu handlowców nie ma nawet elementarnej pewności, że po otwarciu swojego biznesu w niedzielę nie zostaną ukarani. Podobnie konsumenci: zapewne dowiedzą się, że ich osiedlowy sklep jest nieczynny, dopiero całując w niedzielę jego klamkę.
PiS do kolejnej reformy podchodzi w sposób niedbały. A że może być inaczej, pokazała choćby szeroka akcja informacyjna, która poprzedziła wprowadzenie Jednolitego Pliku Kontrolnego dla mikroprzedsiębiorców. Telewizyjne spoty przygotowane przez Ministerstwo Finansów informowały o nowym obowiązku przez wiele tygodni. W tym przypadku chodziło jednak o dodatkowe wpływy budżetowe. Z zakazu handlu w niedziele państwo nie będzie mieć ani złotówki, spoty okazały się niepotrzebne...