Jest to pseudotechnika legislacyjna, która zwykle oznacza, że przepisy są doklejane wskutek różnych zewnętrznych okoliczności i ostatecznie trudno liczyć na to, że tak zbudowana ustawa będzie w jakikolwiek sposób spójna. Tak właśnie rzecz się ma w przypadku kodeksu pracy.
Przepisy o dyskryminacji stanowią flagowe osiągnięcie Unii Europejskiej w zakresie budowania wspólnych przepisów prawa pracy. O takich przepisach można powiedzieć, że bardzo dobrze, że są, bo stanowią o naszej doniosłości cywilizacyjnej i postępie. Problem zaczyna się wtedy, gdy ktoś je naprawdę zamierza zastosować.
Od dawna odnoszę wrażenie, że sądy, w gruncie rzeczy za namową Sądu Najwyższego, bronią się rękami i nogami przed takim skonkretyzowaniem ochrony antydyskryminacyjnej, aby na tej podstawie nie można było domagać się porównywania wynagrodzeń i dochodzenia takiej samej pensji, jaką otrzymuje inna osoba pełniąca to samo stanowisko. Natomiast sprawa wynagrodzeń należy właśnie do tych, w których przepisy o dyskryminacji powinny się sprawdzić w pierwszej kolejności. Trudno prawnikowi oceniać ich znaczenie, gdy chodzi po prostu o deklaracje intencji.
Moim zdaniem Sąd Najwyższy bliski jest oświadczenia poglądu, żeby mu dochodzeniem wynagrodzeń na podstawie przepisów antydyskryminacyjnych głowy nie zawracać, bo nie i już. Przyczyna jest prosta – taka sprawa otworzyłaby przysłowiową puszkę Pandory (czy też puszkę z Pandorą, jak powiedział pewien minister w rządzie Mieczysława Rakowskiego w 1989 r.).
W sprawie zakończonej wyrokiem SN z 9 czerwca 2016 r. (III PK 116/15) powódka została wybrana na wójta. Potem, w wyniku podejrzeń, jak się w końcu okazało, nieuzasadnionych, funkcję wójta pełniła inna osoba. Rada gminy uchwałą obniżyła wynagrodzenie powódki po jej powrocie na funkcję, uzasadniając to niewykonaniem powierzonych zadań. Przy okazji okazało się, że uchwała obniżająca wynagrodzenie wójta nie podlega kontroli w trybie administracyjnym. A jak się wkrótce okaże, nie podlega ona żadnej kontroli.