Agent wolności

W 87. rocznicę urodzin Ryszarda Kuklińskiego przypominamy archiwalną rozmowę z Józefem Szaniawskim, autorem książki o pułkowniku Kuklińskim, pośmiertnie awansowanym na stopień generała brygady.

Aktualizacja: 13.06.2017 11:43 Publikacja: 13.06.2017 11:29

Agent wolności

Foto: Archiwum

Czy zetknął się pan kiedykolwiek z generałem Wojciechem Jaruzelskim?

Józef Szaniawski: Nigdy nie miałem z nim bezpośredniego kontaktu. Ale w 1985 r., kiedy zostałem aresztowany, moje akta leżały na jego biurku i to on decydował o moim losie. Dziesięć lat później polemizowałem z nim w sprawie Ryszarda Kuklińskiego. Jaruzelski kilka razy odnosił się do tego, co mówiłem o pułkowniku w telewizji. Dla niego, oczywiście, Kukliński był zdrajcą, szpiegiem i - użył takiego określenia - dezerterem. Ja z kolei zwracałem uwagę na fakt, że skoro w takiej sprawie jak moja decydował I sekretarz KC PZPR, premier i dyktator czterdziestomilionowego państwa, to co dopiero w wypadku Kuklińskiego, który był jednym z najbliższych współpracowników generała. Twierdziłem, że znamiennym dowodem na to, iż Polska jako PRL nie miała suwerenności, był kapturowy proces Kuklińskiego, w którym polski sąd skazał Polaka na karę śmierci za przekazywanie tajemnic nie polskich, tylko sowieckich, nie państwa polskiego, tylko obcego, wrogiego nam mocarstwa.

W sprawie pułkownika Kuklińskiego ta właśnie kwestia była fundamentalną. Ważniejsze od tego, czy jest on bohaterem, czy zdrajcą, wydaje się udzielenie odpowiedzi na pytanie, czym była Polska przez ponad połowę XX wieku.

Proszę zwrócić uwagę: nie ma sporu o Najdera, o Spasowskiego, Rurarza. Nie ma sporu o Wałęsę. A w swoich zbiorach mam ponad osiem i pół tysiąca wypowiedzi na temat Kuklińskiego. Pochodzą one z okresu mniej więcej 15 lat, od końca lat 80. do dzisiaj: najwięcej w języku polskim, ale i angielskim, francuskim, niemieckim, czeskim. Nie było drugiego takiego sporu, pewnie dlatego, że z całą ostrością przeciwstawiał on białe - czarnemu, dobro - złu. Albo pułkownik działał na rzecz Polski, albo przeciwko Polsce. W jego sprawie wypowiadali się kolejni premierzy: Jan Olszewski, Jerzy Buzek, ale także wielokrotnie Leszek Miller. Zabierali głos kolejni prezydenci: Jaruzelski, Wałęsa, Kwaśniewski. Wypowiadał się kardynał Macharski, arcybiskupi Życiński i Gocłowski, biskup Pieronek, ksiądz Tischner napisał w "Tygodniku Powszechnym" piękny esej pod tytułem "Sumienie". Żadna osoba w Polsce ostatniego półwiecza nie budziła takich kontrowersji i takich emocji.

Jednak na przykład dla Amerykanów nie ma o co i o kogo się spierać.

Bo też Ryszard Kukliński jest dla nich bohaterem. Przekazał Stanom Zjednoczonym najważniejsze elementy planu agresji Związku Sowieckiego na Europę Zachodnią. Niedawno zarzucano prezydentowi Bushowi i administracji waszyngtońskiej, że choć wiedzieli o tym, iż bin Laden i al-Qaida zamierzają zaatakować Stany Zjednoczone, nie zrobili nic, by uchronić nowojorczyków przed zamachem na World Trade Center. Otóż rzeczywiście wiedziano o tym, ale nie znano szczegółów, nie potrafiono odpowiedzieć na pytania: gdzie, kiedy, jak. W latach 70. i 80., jeszcze w okresie zimnej wojny, Zachód też był świadomy tego, że Związek Sowiecki przygotowuje agresję na państwa NATO, nie znano jednak szczegółów. I oto Kukliński położył Amerykanom na biurku szczegółowe elementy tego planu. I kiedy w 1986 roku doszło w Reykjaviku do spotkania Gorbaczow - Reagan, to amerykański prezydent mógł część tych dokumentów pokazać sowieckiemu przywódcy. Marszałek Archomiejew, ówczesny szef sztabu generalnego, był zdruzgotany tym, że na wypadek wojny Amerykanie mają namierzone trzy najważniejsze punkty sowieckiego dowodzenia: nie tylko sowieckiej armii, ale całego państwa. Kilka lat temu, na konferencji w Jachrance, profesor Zbigniew Brzeziński w polemice z marszałkiem Wiktorem Kulikowem, dowódcą Układu Warszawskiego, przewidywanym na dowódcę sowieckiej agresji na Zachód, niedoszłym dowodzącym interwencją sowiecką w Polsce w grudniu 1980 roku - podkreślam, w 1980, a nie w 1981 - otóż jemu właśnie Brzeziński rzucił w twarz: "Bez względu na to, gdzie by pan marszałek się znajdował, najdalej w trzeciej godzinie operacji pan i pańscy ludzie by nie żyli".

W sporze o Kuklińskiego nie mniej ważne i ciekawe od jego osobistej działalności jest to, co działo się wokół niego.

- Piszę o tym w swojej książce. W pierwszej części przedstawiam to, co zrobił Kukliński, a w drugiej to, jak był oceniany: z jednej strony przez Jaruzelskiego, Kiszczaka, Kulikowa i innych Rosjan, którzy znali go osobiście, a z drugiej między innymi przez głównodowodzącego NATO, generała Johna Galvina czy dyrektora Centralnej Agencji Wywiadowczej, Williama Caseya. Ten ostatni, jeden z najbliższych ludzi Reagana, w raporcie dla prezydenta z lutego 1982 r. napisał: "Nikt na świecie w ciągu ostatnich czterdziestu lat nie zaszkodził komunizmowi tak jak ten Polak". Tak Casey uzasadniał wniosek o nadanie Kuklińskiemu amerykańskiego obywatelstwa - z pominięciem zwyczajowej procedury - i nadanie mu stopnia pułkownika armii amerykańskiej oraz najwyższego odznaczenia przyznawanego w wywiadzie USA. Notabene, może dosyć ważne jest to - choćby ze względów pedagogicznych, dla młodego pokolenia - że od czasów Kościuszki i Pułaskiego pierwszy raz zdarzyło się, iż Polak stał się jednocześnie wysokim oficerem wojska polskiego i amerykańskiego. Kukliński był co prawda zdegradowany w stanie wojennym przez Sąd Warszawskiego Okręgu Wojskowego, ale w 1997 r. Sąd Najwyższy przywrócił mu stopień pułkownika Wojska Polskiego.

W zarzutach formułowanych przeciw Kuklińskiemu w kraju powtarza się, że złamał przysięgę wojskową.

Spór o Kuklińskiego - podkreślam - jest sporem o Polskę. Czym była Polska od 1944 do 1993 roku ze stacjonującymi w naszym kraju wojskami sowieckimi? Czy były to wojska sojusznicze, czy może okupacyjne? Kukliński rzeczywiście złamał przysięgę, tylko proszę sobie przypomnieć, jaka to była przysięga: na wierność sojuszniczej armii sowieckiej i innym bratnim armiom Układu - tylko z nazwy - Warszawskiego, bo naprawdę był to układ moskiewski, z dowództwem mieszczącym się w Moskwie, z sowieckimi marszałkami i generałami. W tej przysiędze nie było "narodu polskiego", był za to "lud pracujący". No więc taką przysięgę - expresis verbis na wierność Związkowi Sowieckiemu, a nie Polsce - pułkownik Kukliński złamał. A szkodząc, jak mało kto, Związkowi Sowieckiemu, działał na rzecz niepodległości Polski.

Sprawa pułkownika Kuklińskiego podzieliła opinię publiczną w Polsce nie zawsze zgodnie z prezentowanymi przez konkretne osoby poglądami politycznymi. Dla mnie taką niespodzianką było stanowisko zajęte przez premiera Millera.

Leszek Miller spotkał się z Ryszardem Kuklińskim dwukrotnie, za każdym razem w Stanach Zjednoczonych, ostatnio w styczniu tego roku. Nie mogę, oczywiście, mówić za premiera, pewnych spraw się jednak domyślam. Jako jedyny polski polityk Miller był w siedzibie CIA, spotykał się nie tylko z prezydentem Bushem, ale także z obecnym szefem CIA Georgem Tenetem. Amerykanie musieli go przekonać, że Kukliński był patriotą polskim. Amerykanów zresztą polska armia nie interesowała, zagrożeniem dla nich była armia sowiecka i sowiecka broń atomowa. A to, co Kukliński zrobił, uczynił dla Polski i dla Ameryki, a przeciw ZSRR. Z punktu widzenia wywiadu misja polskiego pułkownika była absolutnie bezprecedensowa, co podkreślali kolejni szefowie CIA: Tenet, Casey i Gates. Mówili, że Kukliński był ich agentem numer 1 w bloku sowieckim od Władywostoku do Berlina Wschodniego w całym okresie zimnej wojny. W dodatku przyznają, że nie zwerbowali go, on się sam zgłosił. Pułkownik Kukliński powiada, że to nie Ameryka jego zwerbowała, ale on zwerbował Amerykę do działań na rzecz Polski, bo to między innymi w wyniku jego raportów na przełomie lat 70. i 80. prezydent Carter zmienił amerykańską doktrynę obronną w Europie. To Kukliński ujawnił słabe punkty armii sowieckiej, na skutek czego Amerykanie zrezygnowali z atomowego uderzenia odwetowego w przypadku wojny. Gdyby było inaczej, Polska - w razie najgorszego - stałaby się atomowym pogorzeliskiem, tymczasem Kukliński pokazał, że lawinę sowieckich czołgów powstrzymać można metodami konwencjonalnymi.

Pułkownik zresztą zaczął współpracę z Amerykanami od napisania 500-stronicowego memoriału analityczno-strategicznego o słabych punktach armii amerykańskiej i wojsk NATO w Europie. Dla nich ten dokument był wstrząsający. Generał William E. Odom stwierdził, że właśnie ta analiza - niezależnie od jej wartości wywiadowczej - wywołała w najwyższych gremiach kierowniczych Stanów Zjednoczonych dyskusję, która doprowadziła do zmiany amerykańskiej koncepcji obrony Europy. Odom mówił wyraźnie: "Kukliński nie był żadnym szpiegiem, bo szpieg prowadzi swą działalność dla pieniędzy, a on czynił to z pobudek patriotycznych, a nie materialnych".

Wiedział więcej od Jaruzelskiego

Dlaczego tak fatalną rolę w sprawie Kuklińskiego, a ściślej - jego rehabilitacji - odegrał Lech Wałęsa?

- W swoich zbiorach mam kilka jego wypowiedzi w tej sprawie, a także wypowiedzi ludzi z nim związanych, między innymi Wachowskiego, Goryszewskiego, admirała Kołodziejczyka. Oni nienawidzili Kuklińskiego, Wałęsa nazwał go kilkakrotnie publicznie zdrajcą. Myślę, że po części wynikało to z kompleksów. Wałęsa zawsze uważał, że to on jednoosobowo doprowadził do 1980 roku, a potem do zwycięstwa "Solidarności". To nieprawda, w "Solidarności" było 10 milionów ludzi, a jeśli chodzi o czyn jednostki, to takim samotnikiem podejmującym na własną rękę walkę z komunizmem był w Polsce tylko Kukliński, ryzykujący życiem swoim i swojej rodziny. Do Wałęsy w sprawie Kuklińskiego zwracali się wybitni politycy amerykańscy. W grudniu 1990 r. przyjechał do Warszawy Zbigniew Brzeziński i w Belwederze powiedział prezydentowi, że powinien Kuklińskiego przywrócić do czynnej służby wojskowej, mianować generałem i nadać mu Order Orła Białego. To było 12 lat temu, Kukliński był dwanaście lat młodszy.

Ile dziś ma lat?

72. Wałęsa, niestety, na podobne sugestie odpowiadał negatywnie lub też nie odpowiadał wcale, jak na słynny list Zbigniewa Herberta. List drukowany w Polsce, Francji i USA, gdzie "New York Times" przyrównał go do listu Emila Zoli w sprawie Dreyfusa. Lech Wałęsa list Herberta skwitował milczeniem. Myślę, że dziś tego żałuje.

Na ile sprawa pułkownika Kuklińskiego znana jest w świecie, poza Stanami Zjednoczonymi?

W 1999 r. "Reader's Digest" opublikował - w 39 językach - artykuł o Kuklińskim z jego fotografią na okładce. Zatytułowany był różnie: po polsku - "Zasługa dla Polski", po szwedzku - "Szpieg dla wolności", po hiszpańsku - "Tajny żołnierz", po włosku - "Polski kret". Artykuł ten ukazał się nawet po japońsku, zabrakło go tylko w jednej wersji językowej "Reader's Digest" - rosyjskiej. Pisał także o Kuklińskim "Washington Post" w wydaniu weekendowym, pisał "Newsweek". Nie było dotąd natomiast wyczerpującej książki o nim i jego sprawie - teraz będzie.

Czyn pułkownika Kuklińskiego bywał bagatelizowany. Słyszało się na przykład takie wątpliwości, że stosunkowo niskiej rangi oficer polski nie mógł wiele wiedzieć o najskrytszych tajemnicach Związku Sowieckiego i Układu Warszawskiego.

I stąd właśnie bierze się nienawiść Jaruzelskiego do pułkownika - bo nie tylko zdradził go osobiście, ale i dowiódł, że generał wiedział o armii sowieckiej mniej niż jego sztabowiec. Pułkownik o wiele częściej jeździł do Moskwy i bywało, że rano wylatywał z Warszawy, wracał wieczorem i znowu leciał do ZSRR - jako oficer łącznikowy. Jaruzelski - kawaler złoto-platynowego Orderu Lenina, wręczonego mu w 1984 roku przez Konstantina Czernienkę za spacyfikowanie Polaków w stanie wojennym - ma z pewnością pewien kompleks, że oto on - I sekretarz KC PZPR, premier i dyktator, o potędze militarnej Związku Sowieckiego wiedział mniej niż Kukliński. A Kukliński nie był zwyczajnym pułkownikiem, szefował Oddziałowi Planowania Obronno-Strategicznego Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. Była to newralgiczna funkcja - to on, a nie Jaruzelski wiedział, gdzie planowane są główne punkty dowodzenia armii sowieckiej na wypadek III wojny światowej.

W skarpetach na mapie

Jak pułkownik Kukliński wkradł się w łaski sowieckich generałów, jak zdobył ich zaufanie?

To niemal filmowa scena. W czasie wielkich manewrów Układu Warszawskiego na przełomie sierpnia i września 1973 r. w rejonie Magdeburga w NRD znajdowała się kwatera polowa marszałka Dmitrija Ustinowa, ministra obrony ZSRR, prawej ręki Breżniewa. Ćwiczono właśnie pozorowany atak na Europę Zachodnią z użyciem między innymi taktycznych rakiet atomowych, takich, które może nie zniszczyłyby na przykład całego Hamburga, ale czwartą jego część. Podobnych uderzeń atomowych miało być ponad 40, od granicy NRD z RFN po Portugalię. Polskie wojsko zdobywać miało Danię, Holandię i Niemcy. I oto na tym akurat skrzydle zaczęło się dziać coś niedobrego. Marszałek Ustinow - na tle rozpostartej na ziemi wielkiej mapy sztabowej, upstrzonej strzałkami i chorągiewkami - grubym głosem dał reprymendę stojącym przed nim na baczność marszałkom i generałom, którzy nie bardzo mogli pojąć, o co mu chodzi. Nagle na tę mapę wszedł, w skarpetkach, mały człowieczek, poprzestawiał parę chorągiewek i wrócił na swoje miejsce, trzymając buty w rękach. Niedźwiedziowaty Ustinow podszedł do niego, ucałował i klepiąc po ramionach, powiedział: "Wot, mołodiec". Działo się to na oczach całego sztabu Układu Warszawskiego, wszystkich wyższych dowódców. Od tej pory Kukliński był poza wszelkimi podejrzeniami, jako zaufany oficer samego marszałka Ustinowa. Zaraz potem wysłany został zresztą do elitarnej Akademii Sowieckich Sił Zbrojnych im. marszałka Woroszyłowa. Wtedy, w 1973 roku, Kukliński współpracował z Amerykanami już od dwóch lat.

Co skłoniło go do tej współpracy?

Ostateczną decyzję podjął po Grudniu '70, po tym, jak w Szczecinie, Gdańsku, Gdyni i Elblągu regularne, bojowe jednostki LWP strzelały do ludzi. Ale o współpracy z Amerykanami myślał już wcześniej: w trakcie interwencji wojsk Układu Warszawskiego w Czechosłowacji, a jeszcze wcześniej, gdy w lasach na Mazurach zobaczył sowieckie rakiety atomowe, te same, które Rosjanie wysłali na Kubę. Po kryzysie kubańskim rozmieszczono je w NRD, Bułgarii i Polsce. Jedną z takich właśnie rakiet Kukliński - jeszcze major - dotknął własną ręką w 1963 czy 1964 roku, gdzieś między Węgorzewem a Orzyszem.

Kiedy poznał pan pułkownika?

W 1991 r., w Ameryce. Zdziwił mnie jego wygląd i rozmowa z nim. Nasze wyobrażenie o agentach wywiadu kształtują filmy o Bondzie czy obrazy z Harrisonem Fordem. Taki agent powinien być superprzystojny, w obszernej marynarce, z jednym rewolwerem pod pachą, a drugim za paskiem. Tymczasem Kukliński jest drobny, ma 160 centymetrów wzrostu, a gdy się z nim rozmawia, można odnieść wrażenie, że to nie oficer, tylko intelektualista. Zna literaturę i lubi o niej rozprawiać, wysoko ceni m.in. Hemingwaya, którego śladami jeździł po Florydzie.

Prowadzenie przez tak wiele lat działalności wywiadowczej dowodzić może albo niezwykłej odwagi, albo... braku wyobraźni.

W życiorysie Ryszarda Kuklińskiego nie sposób pominąć okresu okupacyjnego. Miał 13 lat, gdy na oczach jego i jego matki, gestapowcy aresztowali i okrutnie pobili jego ojca - członka Armii Krajowej. Skatowanego ojca wywleczono z domu, a potem wywieziono do obozu koncentracyjnego w Sachsenhausen, gdzie zmarł. Tak się składało, że Kuklińscy mieszkali na styku warszawskiego getta i dzielnicy aryjskiej, na Tłomackiem i Długiej. Chłopiec chodził do szkoły przy ulicy Freta. Miał żydowskich kolegów, z którymi do września 1939 roku grał w piłkę. Kiedy stanął mur, razem ze swoim przyjacielem Romanem Barszczem, dziś znanym inżynierem, przerzucali żywność do getta. Robili to prawie dwa lata, prowadząc swoją prywatną wojnę z Niemcami, w której było też coś z okrutnej zabawy: czy wartownik ich zobaczy, czy nie, a jeśli tak, to czy będzie mu się chciało strzelić.

Publicyści, przychylni zresztą Kuklińskiemu, porównywali go do Konrada Wallenroda.

Ja też jeden z artykułów o nim zatytułowałem "Konrad Wallenrod XX wieku", ale nie jest to najszczęśliwsze porównanie. W końcu Wallenrod poprowadził na zgubę całe wojsko, a Kukliński nie działał na szkodę armii, tylko jej marszałków, zbierając i przekazując informacje po to, żeby nie doszło do żadnej wojny. Jeśli już dokonywać jakichkolwiek porównań, to - pozostając przy Mickiewiczu - wskazałbym na Jacka Soplicę, było, nie było agenta obcego wywiadu, w tym akurat wypadku - francuskiego, zbierającego informacje o armii rosyjskiej na Litwie. Traktując "Pana Tadeusza" jako utwór sensacyjno-szpiegowski, księdza Robaka trzeba byłoby nazwać szefem siatki wywiadowczej, w której na pewno byli Maciej Dobrzyński i Jankiel. No, ale wallenrodyzm ma w Polsce bogate tradycje. A problem złamania przysięgi na wierność Rosji dotykał choćby większości przywódców powstania styczniowego: Traugutta, Dąbrowskiego, Sierakowskiego. Oni wszyscy byli oficerami armii rosyjskiej. Podobnie było z porucznikiem Wysockim i spiskowcami nocy listopadowej.

Dziś zrobiłby to samo

Czy ma pan osobisty pogląd na tajemniczą śmierć obu synów pułkownika?

Kukliński nie chce o tym mówić. Nie ma jednoznacznych dowodów w tych sprawach, tak jak ich nie ma w wielu wypadkach zabójstw politycznych, które miały miejsce w Polsce w dekadzie lat 80. Synowie Kuklińskiego - Waldemar i Bogdan - zginęli w odstępie niecałego roku. Zwłok Bogdana nie znaleziono do dziś. Dowodów, jak powiedziałem, nie ma, pewne poszlaki prowadzą jednak do Moskwy. Zwrócę uwagę na to, że niemal wszyscy są przekonani, iż Kukliński skazany został na karę śmierci w stanie wojennym. Otóż nie, skazano go dopiero w trzy lata po wprowadzeniu stanu wojennego, w 1984 r. Wcześniej sprawa była utajniona, nieznana nawet generałom LWP, którzy zauważyli wprawdzie zniknięcie Kuklińskiego, ale nie wiedzieli, co się z nim stało. Tymczasem przed 1984 rokiem co najmniej dwukrotnie usiłowano uprowadzić pułkownika z terytorium Stanów Zjednoczonych - i to nie do Warszawy, lecz do Moskwy - a jeden raz próbowano go zabić.

Dlaczego Kukliński nie zdecydował się na napisanie pamiętników?

Pytałem go o to. Stwierdził, że to, co miał zrobić, już zrobił. O tym człowieku niesłychanej skromności profesor Richard Pipes, doradca prezydenta Reagana, powiedział, że był fenomenem w historii wywiadu. A jego życie układało się jak scenariusz filmowy. Nie wszystkim wiadomo, że Sztab Generalny Wojska Polskiego znajduje się przy ulicy Rakowieckiej, dokładnie vis a vis więzienia mokotowskiego. Opowiadał mi Kukliński, że jeszcze w latach 70. z okna swojego gabinetu widział więzienny spacerniak. Doskonale wiedział, że gdyby wpadł, to znajdzie się właśnie tam i nigdy stamtąd nie wyjdzie, chyba że przewiozą go na Łubiankę do Moskwy.

Od pamiętnego przyjazdu pułkownika Kuklińskiego do Polski minęły cztery lata. Czemu nie wraca na stałe?

Od tamtej pory był w Polsce dwa razy - prywatnie. On chce wrócić do Polski, ale kiedy to zrobi, zależy tylko od niego. Zbigniew Brzeziński też nie wraca, Ryszard Kaczorowski mieszka w Londynie, Jan Nowak-Jeziorański powrócił dopiero niedawno.

Czy ze strony pułkownika nie jest to jednak lęk, obawa przed konfrontacją z krajową rzeczywistością, spotkaniami z dawnymi znajomymi, z obu stron politycznej barykady?

Nie, on się nie boi. Powiedziałbym nawet, że po śmierci synów własne życie nie stanowi dla niego wielkiej wartości. Przypomina mi się spotkanie w konsulacie RP w Nowym Jorku, gdy w obecności pół tysiąca ludzi dziennikarka amerykańskiego radia zapytała go, czy gdyby mógł powtórzyć swoje życie raz jeszcze - ze wszystkim, także z ceną, jaką za swą działalność zapłacił - zrobiłby to samo? W kompletnej ciszy, która trwała niemiłosiernie długo, może z minutę, pułkownik odpowiedział krótko: "Tak".

Najmniej podejrzany

To nowojorskie spotkanie odbyło się z okazji trzeciej rocznicy przyjęcia Polski do NATO.

A ja zaciągnąłem wtedy pułkownika pod pomnik Prometeusza przy Rockefeller Center. Nie był tam nigdy wcześniej, słabiej zna zresztą Nowy Jork niż Waszyngton, gdzie mieszka. Dał się sfotografować pod tym pomnikiem, stojącym od 80 lat na Manhattanie i stanowiącym - oczywiście, za Statuą Wolności - jeden z nowojorskich symboli. Co to za postać Prometeusz - wiedzieć powinien każdy, a jeśli nie wie, powinien sięgnąć do "Mitologii" Parandowskiego czy Kubiaka. Ale tu powiedzmy, że był to pierwszy znany nam agent wywiadu. Jego misja była misją szpiegowską. Działał na rzecz słabych, sponiewieranych, trzęsących się z zimna ludzi - to dla nich skradł ogień bogom. Najpierw musiał zaskarbić sobie boską przychylność i dzięki zaufaniu, jakim go obdarzono, dostać się na Olimp. Tam zorientował się, jaką bogowie posiedli tajemnicę, wykradł ogień i musiał go jeszcze przekazać ludziom. Przez cały czas działał w przekonaniu, że zostanie schwytany i okrutnie ukarany, a jednak przeświadczenie o słuszności swej misji było w nim silniejsze niż strach.

Pułkownik Kukliński działał przez 11 lat w warunkach maksymalnego zagrożenia. Z Polski wyjechał niemal w ostatniej chwili, gdyż kontrwywiad sowiecki deptał mu po piętach.

To znów scena filmowa. Ryszard Kukliński wyjechał z Polski dokładnie 7 listopada 1981 r., w rocznicę bolszewickiej rewolucji, niedługo przed stanem wojennym. Amerykanie powiedzieli mu, by jeszcze przed wyjazdem wkręcił się do ambasady sowieckiej na bankiet z okazji komunistycznego święta, co Kukliński uczynił. Z bankietu nie wrócił już do swego domu na Nowym Mieście, tylko do zakonspirowanego lokalu w Warszawie, skąd wywieziono go na lotnisko i - posługując się polskim paszportem na inne nazwisko - poleciał do Londynu. Jego żona Hanka i obaj synowie przejechali przez Świecko samochodem ambasady amerykańskiej. W operację tę - prowadzoną za osobistą zgodą prezydenta Reagana - zaangażowanych było kilkudziesięciu ludzi z amerykańskiego wywiadu. Kukliński wyjechał w momencie, gdy KGB i polskie WSW wiedziało już, że w polskim sztabie generalnym ulokowany jest agent Stanów Zjednoczonych. Po uznaniu Jaruzelskiego i Siwickiego za stojących poza podejrzeniem, pozostawało sześciu pułkowników i generałów. Po latach Kiszczak przyznał, że najmniej podejrzanym był Ryszard Kukliński.

Józef Szaniawski - historyk, politolog, publicysta. Ostatni więzień polityczny PRL. Będąc dziennikarzem PAP w latach 70. i 80. współpracował z Radiem Wolna Europa, za co w czerwcu 1985 r. został aresztowany i oskarżony przez prokuraturę o szpiegostwo na rzecz wywiadu USA. Skazany na 10 lat więzienia, na wolność wyszedł dopiero w grudniu 1989 r. Zrehabilitowany przez Sąd Najwyższy w roku 1990.

Czy zetknął się pan kiedykolwiek z generałem Wojciechem Jaruzelskim?

Józef Szaniawski: Nigdy nie miałem z nim bezpośredniego kontaktu. Ale w 1985 r., kiedy zostałem aresztowany, moje akta leżały na jego biurku i to on decydował o moim losie. Dziesięć lat później polemizowałem z nim w sprawie Ryszarda Kuklińskiego. Jaruzelski kilka razy odnosił się do tego, co mówiłem o pułkowniku w telewizji. Dla niego, oczywiście, Kukliński był zdrajcą, szpiegiem i - użył takiego określenia - dezerterem. Ja z kolei zwracałem uwagę na fakt, że skoro w takiej sprawie jak moja decydował I sekretarz KC PZPR, premier i dyktator czterdziestomilionowego państwa, to co dopiero w wypadku Kuklińskiego, który był jednym z najbliższych współpracowników generała. Twierdziłem, że znamiennym dowodem na to, iż Polska jako PRL nie miała suwerenności, był kapturowy proces Kuklińskiego, w którym polski sąd skazał Polaka na karę śmierci za przekazywanie tajemnic nie polskich, tylko sowieckich, nie państwa polskiego, tylko obcego, wrogiego nam mocarstwa.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia
Pomogliśmy im odejść z honorem. Powstanie w getcie warszawskim
Historia
Jan Karski: nietypowy polski bohater
Historia
Yasukuni: świątynia sprawców i ofiar
Historia
„Paszporty życia”. Dyplomatyczna szansa na przetrwanie Holokaustu
Historia
Naruszony spokój faraonów. Jak plądrowano grobowce w Egipcie