Klamka zapadła. Od tygodnia na mieszkania zadłużamy się na nowych zasadach. Zdolność kredytowa klientów jest liczona po staremu, ale zmienia się sama procedura udzielania kredytów. Wszystko sprowadza się do jednego – klient ma być lepiej poinformowany, a co za tym idzie – lepiej chroniony.
Po pierwsze, kredytobiorca musi wiedzieć, komu i za co płaci. Dlatego dowie się, ile na pośrednictwie zarobi jego doradca kredytowy. Ma też prawo wiedzieć, z którymi bankami ekspert finansowy współpracuje. Wszystko musi być przedstawione na piśmie. Pełna przejrzystość, bo pośrednik ma być poza podejrzeniami, że nakłania klienta do wyboru oferty banku, który go najlepiej wynagradza.
Po drugie, bank musi jasno określić, ile kosztuje „goły" kredyt hipoteczny, a ile z dodatkowymi produktami, np. z ubezpieczeniem na życie czy z kartą kredytową. Tak było do tej pory, ale teraz ustawodawca nakazuje bankom przedstawianie ofert bez tzw. cross-sellu na odrębnym formularzu, tak by klient mógł je łatwo porównać. Założenia są jak najbardziej słuszne. Ale jak będzie w praktyce? Czy obowiązek produkcji dodatkowych dokumentów nie spowoduje, że kredyty zdrożeją? Czy klient rzeczywiście przebrnie przez stosy kolejnych formularzy?
Pamiętam historię klienta, któremu bank obiecał kredyt na promocyjnych warunkach, obniżając marżę. Tyle tylko, że do końca nie było wiadomo, czy niższe koszty mają obowiązywać tylko w czasie promocji. Bo takiej symulacji bank nie dał.