Rz: Paweł Woldan, reżyser spektaklu, powiedział, że jest szczęśliwy, że to właśnie pan zagra Adama Chmielowskiego, czyli świętego brata Alberta, bo przez swą niepokorność jesteście do siebie podobni. Pan też tak sądzi?
Borys Szyc: Trudno mi powiedzieć, czy był aż tak niepokorny jak ja (śmiech). Trochę o nim oczywiście czytałem, ale o Adamie Chmielowskim, a nie – świętym Albercie. Bardziej mnie interesowało, jakim był człowiekiem, zanim dokonała się w nim przemiana. Wiadomo, że był duszą towarzystwa. Lubił żartować, także z siebie. Nie miał jednej nogi – stracił ją w czasie powstania styczniowego. Zachowała się opowieść, jak stał na ulicy i podkładał tę nogę pod jadącą dorożkę, by potem wyłudzać z kolegami jakieś finansowe zadośćuczynienie. Lubili się bawić, jak to artystyczna bohema. A wszystko w papierosowym dymie i alkoholowym sosie. Ale zawsze łączyła ich sztuka, była dla nich najważniejsza. W tej grupie przyjacielskiej byli też aktorzy, muzycy. Oni wszyscy trzymali się razem przekonani, że to wszystko, co im się w życiu zdarza, trzeba przekładać na sztukę. Tym bardziej zszokował przyjaciół, oddając swoje życie ubogim i stając się nędzarzem z wyboru.
Sam dramat Karola Wojtyły nie daje możliwości pokazania tego pierwszego oblicza Chmielowskiego, bo zastajemy go już w momencie przemiany. Jego przyjaciele mówią, że coś się z nim dzieje. Ta przemiana jest tak dziwna i tak mocna, że obawiają się o jego zdrowie psychiczne. Zresztą w pewnym momencie wylądował w szpitalu psychiatrycznym z mocnym załamaniem. Więc to natchnienie, czy też może olśnienie, myśl o zmianie życia, musiało być dla niego dużym tąpnięciem. I miało swoją cenę.
Wysoką?
Taką, jaką się płaci za ustalenie nowego porządku i hierarchii. Wbrew przyjaciołom, czasem i wbrew sobie. Bo rezygnacja z życia, jakie prowadził, nie była łatwa. Ale jednak głos wewnętrzny musiał być bardzo silny, dla samego Chmielowskiego zaskakujący. Początkowo chyba nie potrafił sobie z tym poradzić, ale jednak kompletnie zmienił swoje życie.