Grzegorz Królikiewicz: Szalony i wrażliwy ekscentryk kina

W nocy z 20 na 21 września zmarł nagle Grzegorz Królikiewicz. Reżyser miał 78 lat.

Publikacja: 21.09.2017 19:10

Grzegorz Królikiewicz: Szalony i wrażliwy ekscentryk kina

Foto: Fotorzepa, Marian Zubrzycki

Był twórcą wyjątkowym, całkowicie osobnym. Trudno jego twórczość zdefiniować, podobnie jak jego osobowość. Erudyta o prawicowych poglądach, inteligent czytający po nocach Dostojewskiego, Montaigne'a, Faulknera. Nieobliczalny raptus, który potrafił być otwarty i serdeczny. Uwielbiał Godarda, pisał analizy filmów Antonioniego i Kurosawy. Spotkałam reżyserów, którzy twierdzili, że właśnie czytając te analizy, nauczyli się w łódzkiej Filmówce kina i reżyserskiego warsztatu.

Jako artysta Grzegorz Królikiewicz był odważny i bezkompromisowy. Nigdy nie uległ presji pieniądza. Konsekwentnie szedł własną drogą, nie obawiał się tematów trudnych i eksperymentu. Przede wszystkim jednak zawsze opowiadał się po stronie prostego człowieka, często oszukanego przez historię.

Urodził się 5 czerwca 1939 roku w Aleksandrowie Kujawskim. Skończył prawo na Uniwersytecie Łódzkim, potem, w 1967 roku, reżyserię w PWSFTviT. Zaczynał karierę jako dokumentalista, zresztą nigdy się z tym gatunkiem nie rozstał. Zapisał na taśmie niejedną prawdę o Polsce i Polakach. W fabule, mimo wyrafinowanej formy, też zawsze zachowywał umiejętność obserwacji świata i wyczulenie na detal.

Zadebiutował w 1973 roku filmem „Na wylot". To był absolutny szok. Królikiewicz opowiedział historię bezrobotnego małżeństwa, które w latach 30. XX wieku dokonuje zbrodni z premedytacją. Z rozpaczy, z nędzy. Scena morderstwa porażała. A część procesowa stała się historią miłości na dnie. Mężczyzna i kobieta walczyli o życie. Nie swoje. Ona chciała ocalić jego, on – ją. Krytycy zachwycili się, porównywali do „Zbrodni i kary", publiczność, nieprzywykła do takiej formy – gwizdała.

Królikiewicz, choć szalony ekscentryk, nigdy nie był oderwany od rzeczywistości. Odwrotnie, jego filmy były mocno zanurzone w społecznych realiach. W „Tańczącym jastrzębiu" przyglądał się zmianom polityczno-kulturowym w PRL. Sportretował chłopskiego syna, który dzięki uporowi i pracy zdobył wykształcenie, awansował, zyskał wysokie stanowisko i zmienił środowisko. I zapłacił za to wysoką cenę.

Jego następne fabuły – z lat 80. – nie dorównały tym dwóm filmom. Dopiero nakręcony w 1993 roku „Przypadek Pekosińskiego" wyniósł go znów na szczyt. To było Grand Prix na festiwalu w Gdyni. Opowieść o człowieku, który stał się zabawką w rękach historii. Nie wie, kim jest: jak się naprawdę nazywa, gdzie i kiedy się urodził. W czasie wojny matka przerzuciła go przez druty obozu koncentracyjnego. Nadane mu przez sąd nazwisko pochodzi od PKOS — Polskiego Komitetu Pomocy Społecznej, którego działacze umieścili chłopca w sierocińcu.

Fakt niepodważalny jest tylko jeden: Pekosiński jest garbatym i utykającym kaleką, którego historia wyrzuciła na margines społeczeństwa. Rósł w państwie totalitarnym, o jego duszę walczyły w latach 50. Kościół i partia, ale obie go odtrąciły, gdy nie poddał się im całkowicie. Był na fali, gdy okazał się genialnym szachistą samoukiem. Ale sława minęła szybko, a pozostała wódka i staczanie się, mieszkanie przekształcone w pijacką melinę, jakaś tęsknota.

„Przypadek Pekosińskiego" był filmem paradokumentalnym, swoje losy opowiada w nim autentyczny Bronisław Pekosiński. On też sam gra siebie.

Następny film fabularny Grzegorz Królikiewicza zrobił po 20 latach. I to znów był ważny głos o ludziach, którzy po transformacji zostali na marginesie. O Polsce.

Reżyser pokazał świat pełen biedy, w którym czas się zatrzymał. Gdzieś między rokiem 1950 a nowym wiekiem. Tytułowe „sąsiady" to ludzie prości, ale mający swoją moralność i swoje niepisane prawa. Tu żyją ludzie bardzo prości, ale z charakterem. I też kochają, cierpią, tęsknią. Są odgrodzeni od nowoczesności, ale się nie buntują. Bo i o czym mieliby marzyć? Na ich podwórko nie docierają reklamy wakacji pod palmami. Codzienność siermiężna i beznadziejna jest wszystkim, co znają. Był w tym filmie cały Grzegorz Królikiewicz, który zawsze opowiadał o losie wykluczonych, a szorstkie, realistyczne spojrzenie na rzeczywistość potrafił przesycić poezją. Prowokował, wyrywał widzów z samozadowolenia.

Dziś przyzwyczajamy się do estetyki telewizyjnych tasiemców. On przypominał, że na dłużej zostaje w nas tylko prawdziwa sztuka.

Miał przyjechać do Gdyni, gdzie na festiwalu jest pokazywanych kilka jego filmów. Odszedł nagle, zmarł we własnym domu. Uczestnicy festiwalu uczcili jego pamięć minutą ciszy. Wiele osób przypięło do marynarek i swetrów czarne wstążeczki. Odeszła ważna postać polskiego kina. Nie filmowy rzemieślnik, lecz artysta.

Był twórcą wyjątkowym, całkowicie osobnym. Trudno jego twórczość zdefiniować, podobnie jak jego osobowość. Erudyta o prawicowych poglądach, inteligent czytający po nocach Dostojewskiego, Montaigne'a, Faulknera. Nieobliczalny raptus, który potrafił być otwarty i serdeczny. Uwielbiał Godarda, pisał analizy filmów Antonioniego i Kurosawy. Spotkałam reżyserów, którzy twierdzili, że właśnie czytając te analizy, nauczyli się w łódzkiej Filmówce kina i reżyserskiego warsztatu.

Jako artysta Grzegorz Królikiewicz był odważny i bezkompromisowy. Nigdy nie uległ presji pieniądza. Konsekwentnie szedł własną drogą, nie obawiał się tematów trudnych i eksperymentu. Przede wszystkim jednak zawsze opowiadał się po stronie prostego człowieka, często oszukanego przez historię.

Pozostało 84% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Film
„Biedne istoty” i sprawa sexworkingu. Oscarowa produkcja już w Disney+
Film
Dżentelmeni czyli mocny sojusz dżungli i zoo
Film
Konkurs Główny „Wytyczanie Drogi” Mastercard OFF CAMERA 2024 – znamy pierwsze filmy
Film
„Pamięć” Michela Franco. Ludzie, którzy chcą zapomnieć ból
Film
Na co do kina w weekend? Trzy filmy o skomplikowanych uczuciach