Był twórcą wyjątkowym, całkowicie osobnym. Trudno jego twórczość zdefiniować, podobnie jak jego osobowość. Erudyta o prawicowych poglądach, inteligent czytający po nocach Dostojewskiego, Montaigne'a, Faulknera. Nieobliczalny raptus, który potrafił być otwarty i serdeczny. Uwielbiał Godarda, pisał analizy filmów Antonioniego i Kurosawy. Spotkałam reżyserów, którzy twierdzili, że właśnie czytając te analizy, nauczyli się w łódzkiej Filmówce kina i reżyserskiego warsztatu.
Jako artysta Grzegorz Królikiewicz był odważny i bezkompromisowy. Nigdy nie uległ presji pieniądza. Konsekwentnie szedł własną drogą, nie obawiał się tematów trudnych i eksperymentu. Przede wszystkim jednak zawsze opowiadał się po stronie prostego człowieka, często oszukanego przez historię.
Urodził się 5 czerwca 1939 roku w Aleksandrowie Kujawskim. Skończył prawo na Uniwersytecie Łódzkim, potem, w 1967 roku, reżyserię w PWSFTviT. Zaczynał karierę jako dokumentalista, zresztą nigdy się z tym gatunkiem nie rozstał. Zapisał na taśmie niejedną prawdę o Polsce i Polakach. W fabule, mimo wyrafinowanej formy, też zawsze zachowywał umiejętność obserwacji świata i wyczulenie na detal.
Zadebiutował w 1973 roku filmem „Na wylot". To był absolutny szok. Królikiewicz opowiedział historię bezrobotnego małżeństwa, które w latach 30. XX wieku dokonuje zbrodni z premedytacją. Z rozpaczy, z nędzy. Scena morderstwa porażała. A część procesowa stała się historią miłości na dnie. Mężczyzna i kobieta walczyli o życie. Nie swoje. Ona chciała ocalić jego, on – ją. Krytycy zachwycili się, porównywali do „Zbrodni i kary", publiczność, nieprzywykła do takiej formy – gwizdała.
Królikiewicz, choć szalony ekscentryk, nigdy nie był oderwany od rzeczywistości. Odwrotnie, jego filmy były mocno zanurzone w społecznych realiach. W „Tańczącym jastrzębiu" przyglądał się zmianom polityczno-kulturowym w PRL. Sportretował chłopskiego syna, który dzięki uporowi i pracy zdobył wykształcenie, awansował, zyskał wysokie stanowisko i zmienił środowisko. I zapłacił za to wysoką cenę.