Rzeczpospolita: Dziś mija równo 30 lat od śmierci Stanisława Barei. Na ile jego filmy od początku śmieszyły Polaków, a na ile były raczej gorzkim komentarzem peerelowskiej rzeczywistości?
Wiesław Kot: „Miś" był kręcony zimą na przełomie 1979 i 1980 r. Bareja pokazał go na wiosnę, później także zaprezentował na festiwalu w Gdyni, ale film przeszedł kompletnie bez echa. Widzowie oglądali tę serię gagów i najrozmaitszych epizodów, ale zupełnie nie rozumieli, co jest śmiesznego w sztućcach z baru mlecznego przyśrubowanych do blatu łańcuchem. Przecież takie bary mieli na osiedlu... Albo co niby ma ich bawić w szatniarzu, który nie odpowiada za pozostawione mu płaszcze? Wszyscy tak robią, więc gdzie jest w tym komedia? Ku rozczarowaniu Barei film przepadł.
Zatem kiedy odkryliśmy „Misia" na nowo?
Prawie straciliśmy go bezpowrotnie, ale na szczęście zmienił się ustrój. Jak ojciec miał wytłumaczyć dziecku, co to PRL? Odpowiadał: słuchaj, synu, był taki film... Dzięki temu dopiero po dziesięciu latach komedia zaczęła żyć nowym życiem i stała się kultowa. Ale nie dla tych, którzy pamiętali tamte czasy, tylko dla znacznie młodszych widzów. Bo pokazuje im jakieś dziwaczne państwo, którym rządzi goniec, statysta na planie filmowym, kelnerka. Te niedorzeczności piętrzą się w każdej scenie i za to lubimy dziś Bareję.
A skąd u reżysera wzięło się to zafascynowanie absurdami, które otaczały Polaków?