Po zdobyciu przez "La La Land" sześciu Oscarów przypominamy co o filmie pisał przed kilkoma tygodniami Jacek Marczyński.
Siedem Złotych Globów w najważniejszych kategoriach oraz mnóstwo innych nominacji czy nagród w USA i w Europie czynią z tego filmu poważnego kandydata w zbliżającej się rywalizacji o Oscary. Jeśli jednak „La La Land" miałby się stać bohaterem kolejnej filmowej gali, świadczyłoby to niedobrze o kondycji amerykańskiego kina, które nie potrafiąc zaproponować coś nowego, posiłkuje się wytartymi schematami.
„La La Land" ostentacyjnie wręcz nawiązuje do tradycji hollywoodzkiego musicalu, bogatej i starej jak kino dźwiękowe. W końcu pierwszy film, w którym nie tylko było widać, ale i słychać aktorów, to „Śpiewak jazzbandu" z 1927 roku.
Taniec na autostradzie
Reżyser i autor scenariusza „La La Landu" Damien Chazelle jest trzydziestolatkiem i potrafi robić nowoczesne kino o muzyce, czego dowodem jego drapieżny „Whiplash". Tym razem jednak odrzucił to, co amerykańskie kino muzyczne dodało w ostatnich dekadach do dawnych konwencji, by wspomnieć choćby „Chicago" czy „Moulin Rouge!". Współcześni twórcy zaczęli wykorzystywać nowoczesną technikę, sięgnęli do migotliwej estetyki wideoklipów, przemieniając musical w ekranowe szaleństwo wizualne. A taneczne popisy wykonawców stały się nie tyle dowodem ich umiejętności, co przykładem perfekcjonizmu filmowych montażystów.
Damien Chazelle odwołał się do złotej epoki kina muzycznego i klasycznego musicalu z pierwszej połowy XX wieku. Dowodem jest już pierwsza scena, gdy tłum kierowców stojących na autostradzie w gigantycznym korku wychodzi z samochodów, zaczyna śpiewać i tańczyć.