Władysław Strzemiński, w latach dwudziestych XX wieku twórca unizmu, po II wojnie został wykładowcą w łódzkiej Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych. Uczył studentów patrzenia na świat. Tego, żeby być sobą. Chłonęli jego naukę, jego sztukę. Ale pionier konstruktywistycznej awangardy nie pasował do koncepcji propagowanego przez władzę realizmu socjalistycznego. I został zmiażdżony przez komunistyczne państwo. Pozbawiony prawa do wykładania, do pracy, do życia. Nie miał za co kupić farb, głodował. Umarł w 1952 roku na gruźlicę.

Wajda pokazał ostatnie lata jego życia. Artysta, który podczas I wojny światowej stracił nogę i rękę, nauczył się ze swoim kalectwem żyć. Ale był bezsilny wobec głupoty i nienawiści systemu. A jednocześnie dość silny, by nie wyrzec się siebie. Znakomity w roli Strzemińskiego jest Bogusław Linda, grający introwertycznie, „do wewnątrz”. Otaczają go na ekranie młodzi aktorzy. Wajda był nimi zachwycony. Przed pierwszym pokazem „Powidoków” zapowiedział, że następny film zrobi dla nich, z nimi. Nie zdążył.

Niektórzy krytycy po „Powidokach” zarzucali Wajdzie, że zrobił kino staromodne, że w jego opowieści zabrakło miejsca dla żony Strzemińskiego - Katarzyny Kobro. Ale Wajda zrobił film bardzo ważny. O Polsce, o demokracji. O zagrożeniach, które totalitarny system niesie dla niezbywalnych wartości. Ale przede wszystkim o wierności własnym przekonaniom.
Pokazał tragizm czasu, w którym władza chce decydować o kształcie sztuki i życiu obywateli. Wiedział, o czym mówi. Sam przeżył traumę wojny, a potem wszystkie polskie zakręty: październiki, marce, sierpnie, tragiczne grudnie... I zostawił nam „Powidoki” jak przypomnienie, że człowiek może nie pozwolić, by ktokolwiek podeptał jego godność. Jak krzyk o wolność. Także tę noszoną w sobie. Ten film trzeba obejrzeć koniecznie.