Bohaterkami filmu są dwie dziewczyny. Chcą zostać fryzjerkami, to dla nich szansa na lepsze życie. Należą do tej grupy, która nie załapała się na wielkie przemiany, nie poczuła wiatru w żaglach, nie rozwinęła biznesów, nie wsiadła do autobusów jadących do Londynu. Obie z mozołem budują swój świat.

Jednak „Fale” to nie tylko opowieść o trudnym starcie i braku perspektyw. To również film o samotności i nieumiejętności nawiązania bliskich relacji. W swoim środowisku, w rodzinie. Filmowa Kasia wyrosła w biednym domu, z niepracującym ojcem zaglądającym do kieliszka. Rodzice Ani rozwiedli się. Matka potem bardziej dbała o nowego faceta niż o córkę, więc Ania wróciła do ojca. Ale przecież wciąż ma w pamięci razy, które jako dziecko dostawała, gdy ojciec się upił. Teraz mężczyzna stara się, jednak pokonanie bariery obcości i urazów nie jest łatwe. W „Falach” dwie dziewczyny ciągną do siebie, bo szukają namiastki bliskości. Ale dominuje tu poczucie bezsilności.

W „Falach” Zariczny zatarł granicę między dokumentem i fabułą. Pomogła mu w tym świetnymi zdjęciami, pełnymi długich ujęć, operatorka Weronika Bilska. I ten film, może nie bezbłędny, ma w sobie prawdę. Niczego na wyrost nie obiecuje. Ani dziewczynom, ani widzowi. Jak w życiu. A jego zakończenie porusza i zostaje w pamięci.

Po karlowarskim pokazie, gdzie „Fale” miały swoją prapremierę, zagraniczni dziennikarze nazwali Grzegorza Zaricznego „młodym polskim Loachem”. Śmiał się. Ale coś w tym jest. Bo Zariczny ma podobną jak angielski mistrz wrażliwość społeczną. Taka wrażliwość bardzo jest dziś polskiemu kinu potrzebna.