"Rekiny wojny" miały duży potencjał, który został roztrwoniony w najważniejszych punktach filmowej roboty. Szwankuje scenariusz, reżyseria oraz aktorstwo. Pierwszy grzech to słaba adaptacja filmowa. Bezpieczna, zachowawcza i powierzchowna. To co było najciekawsze i nieoczywiste w prawdziwej historii Efraima Diveroliego oraz Davida Packouza, zostało w scenariuszu filmu wygładzone, spłycone i upięknione. Adaptacja nie musi być absolutnie wierna oryginałowi. Natomiast trzeba ostrożnie przestawiać klocki, bo w pewnym momencie przy zbyt radykalnych zmianach może stracić swój sens. Pierwszy przykład z brzegu: rolę Davida Packouza, młodego handlarza bronią, obsadzono przystojnym i nieco bezbarwnym Milesem Tellerem, który zabłysnął wcześniej w "Whiplash". W rzeczywistości Packouz był łysiejącym chudzielcem o wyglądzie licealisty. Można go zresztą zobaczyć na ekranie, bo gra epizod w filmie. Wcielił się w muzyka występującego w domu spokojnej starości na początku filmu. Takie wybory obsadowe to standardowa polityka Hollywood, ale w tym momencie cała historia traci swój oryginalny posmak absurdu. Clou tej opowieści było przecież to, że dwóch dzieciaków bez wykształcenia zrobiło w konia sztab wojskowych z Pentagonu.

Przestrzelono również z obsadzeniem Jonaha Hilla - znakomitego aktora charakterystycznego - w roli Efraima Diveroliego. Trudno ukryć, że aktor ma 33 lata, podczas gdy w filmie gra 22-latka. Na dodatek reżyser nie poradził sobie z poprowadzeniem wyrazistego aktora, tak jak zrobił to choćby Bennett Miller w "Moneyball" czy Martin Scorsese w "Wilku z Wall Street". W "Rekinach..." Hill proponuje kilka zgranych min i niemrawy marihuanowy śmiech. Trochę mało jak na taki talent. Miles Teller również nie zagrał roli na miarę tej z "Whiplash".

By nieco wziąć w obronę młodych zdolnych, trzeba podkreślić, że nie mieli za dużo materiału do grania. Dlatego, że Todd Philips postanowił cały film zagospodarować narratorem opowiadającym kulisy historii z offu. Ta sztuczka zawsze udaje się Martinowi Scorsese ("Chłopcy z ferajny", "Wilk..."). Udała się również w "Big Short" Adamowi McKayowi. Philips natomiast zdecydowanie przesadził z narratorem kosztem dialogów. W warstwie wizualnej pozostawił trochę kolorowych obrazków, puszczanych w zwolnionym tempie w rytm muzycznych szlagierów (m. in. Pink Floyd, Iggy Pop, Justice, 50 Cent).

W rezultacie filmowe story jest płaskie, a portrety bohaterów płytkie. W drugiej części filmu, autorzy próbują - podobnie jak w "Big Short" - przełamać barierę jednowymiarowej komedii i opowiedzieć nam coś ważnego o współczesnej Ameryce. Usiłują sprawić by śmiech widzom uwiązł w gardle pod naporem dramaturgii. Ta sztuka jednak się nie udaje, a "Rekiny wojny" pozostają płaską satyrą na amerykańską politykę zbrojną. Wątki rodzinne oraz uczuciowe są rozegrane banalnie i bez wyrazu. Trudno dociec jacy w gruncie rzeczy są bohaterowie oraz co ich motywuje. Film utrzymuje się na średnio przyzwoitym poziomie głównie ze względu na humor i dynamikę poszczególnych scen. Całość jednak przypomina zbyt długo opowiadany dowcip, w którym puenta kompletnie przestaje intrygować.