Wystarczy, że następna Komisja Europejska inaczej podejdzie do kwestii uchodźców i dzisiejsze poczucie jedności powróci do dawnych kolein: trochę się będziemy zgadzać ze sobą, a trochę nie. Orbanowe 65 milionów Wyszehradzian marzących o kontrrewolucji kulturalnej to mit nie gorszy niż opowieści o jednym europejskim narodzie. Żeby się o tym przekonać wystarczyłoby przedstawić ideę kontrrewolucji najbardziej zlaicyzowanym w Europie i tradycyjnie wykazującym rezerwę do tradycji katolickiej Czechom.
Krynicka dyskusja Jarosława Kaczyńskiego i Viktora Orbana była wyjątkowa. Po pierwsze – interesująca – nawet przeciwnicy obu liderów słuchali jej bez ziewania, a to się na konferencjach liczy. Po drugie dlatego, że za familiarną rozmową skryły się różne podejścia.
Orban mówił o kontrrewolucji i koncentrował się na kwestiach ideologicznych, religijnych i tożsamościowych. Kilkakrotnie pokazywał wyjście Wielkiej Brytanii z Unii jako szansę. Kaczyński czujnie zareagował, zaproponował rewolucję zamiast kontrrewolucji i skupił się na strukturze Unii Europejskiej. Rozważał, czy Niemcy, by ratować UE są zdolne do podobnego wysiłku finansowego wobec kryzysu, jak przy odbudowie NRD. Jeśli nie – proponował zmiany strukturalne.
Tu dochodzimy do sedna problemu. Pomysłów jest wiele, a czas ucieka. Zmiana traktatu nie zaczyna się wtedy, gdy szefowie państw przy kamerach siadają do negocjacji. Jeśli traktat ma być zmieniony – to gdzieś już się o tym myśli i dyskutuje. Tym bardziej pomysły rządu PiS dawno powinny być spisane w formie wstępnego dokumentu i paru konkretów.
Tak jak rodzące się na Zachodzie idee zacieśnienia integracji mają licznych amatorów w Polsce, tak pomysły renacjonalizacji Unii znajdą miłośników na Zachód od Odry i południe od Karpat. Zmiany w Unii – jeśli do nich dojdzie – powstaną ze skrzyżowania różnych punktów widzenia. Polska prawica nie znajdzie już wsparcia w torysach.