Jan Maciejewski: Sandora Maraia droga do euforii nicości

Najpierw spotkał się z lekarzem, który wyjaśnił mu, gdzie należy oddać strzał. Gdzie na ludzkiej głowie jest miejsce, do którego trzeba przyłożyć lufę pistoletu, żeby mieć absolutną pewność, że śmierć przyjdzie szybko i pewnie. Potem uzyskał pozwolenie na broń i odbył krótki kurs jej obsługi.

Aktualizacja: 22.07.2018 17:51 Publikacja: 20.07.2018 19:00

Jan Maciejewski: Sandora Maraia droga do euforii nicości

Do kupionego rewolweru sprzedawca dodał 50 nabojów gratis. – Jak na moje potrzeby taki zapas to stanowczo za dużo – usłyszał w odpowiedzi od Sándora Máraiego, wielkiego pisarza i jeszcze większego samotnika. Samobójstwo wydawało się jedynym logicznym rozwiązaniem. Każda inna decyzja skazałaby go na łaskę instytucji opieki, rządzących w niej pielęgniarek i reguł. Odebrałaby mu prawo do decyzji, kiedy i jak odejść.

Na koniec odłożył pióro i uniósł rewolwer. Miał wtedy 89 lat i nie miał ojczyzny, żony, dzieci ani czytelników. W 1948 roku wyjechał z Węgier, żeby już nigdy więcej tam nie wrócić. Jednocześnie pozostał wierny węgierskiemu, nie zaczął pisać w żadnym innym języku. Zakazał wydawania swoich powieści na Węgrzech, dopóki będą tam stacjonowały sowieckie wojska. Nie chciał też mieć nic wspólnego z węgierską emigracją, podejrzewając ją o miałkość i zacietrzewienie, które wcześniej czy później zawsze dopadają politycznych uchodźców. Trudno sobie wyobrazić, jakim jeszcze murem mógłby się odgrodzić od świata.

„Czekam na wezwanie. Nie ponaglam, ale i nie ociągam się. Już pora". To ostatnie słowa, jakie zapisał w prowadzonym przez prawie pół wieku dzienniku. Jego oryginał składa się z kilkunastu tysięcy stron. Okrojoną wersję, wybór kilkuset stron, wydawnictwo Czytelnik wznawiało siedem razy. Trzy lata temu zaczęło wydawać jego rozszerzoną, planowaną na pięć tomów edycję (przed kilkoma tygodniami ukazała się jej trzecia część). Nie ma dzisiaj, przynajmniej w Polsce, innego pisarza podobnej co Márai klasy, którego osobiste zapiski byłyby tak oczekiwane i poszukiwane.

A przecież co nas w ogóle obchodzą wynurzenia węgierskiego emigranta, jeszcze do niedawna kompletnie nieznanego w naszym kraju pisarza, który przez czterdzieści kilka lat prowadził relację ze swojego osuwania się w samotność? Co nam do melancholii potomka węgierskiego mieszczaństwa, który został skazany na życie w świecie bez stylu i klasy? Nawet jeżeli jest w niej precyzyjny, bezlitosny i liryczny, to jak długo można mu towarzyszyć w jego „máraiudzeniu"?

Blask, którym świecą strony tego dziennika, jest zawsze ciemny. Jego zdania magnetyzują swoim smutkiem. „W nicości kryje się jakaś euforia" – pisze za którymś razem Márai, jakby sam łapał się na tym, że trochę przesadził. Jakby odkrył, że smutek ma kształt i sposób działania wciągającego go coraz głębiej wiru.

Głównym bohaterem tej książki jest syn Máraiego, który zmarł jako maleńkie dziecko, parę lat wcześniej, nim pisarz zaczął prowadzić swój dziennik. Pisze o nim tylko kilka razy, ale jego nieobecność wisi nad każdą stroną. Oznacza ona, że życie Máraiego nie będzie miało kontynuacji, więc świat może sobie spokojnie schodzić na psy, ważne tylko, żeby nie dać mu się pociągnąć za sobą. Wszystkie nadzieje i lęki, cała energia, jaka pochowana została razem z synkiem Máraiego, wracają w dzienniku jako ich ciemny rewers, euforia nicości.

Máraiowie nie mieli więcej dzieci, ale pod koniec II wojny światowej adoptowali kilkuletniego Janosa. Márai pisze o nim tak samo jak o każdym innym fragmencie świata, z którego krok po kroku się wycofuje: ze współczuciem i rezygnacją. Nazywa go „chłopcem" albo „dzieckiem". Słowami, w których jest opis, ale nie ma więzi. O zmarłym dziecku pisze za każdym razem „synek". To przepaść między „chłopcem" a „synkiem" była tą, która ostatecznie oddzieliła Máraiego od świata.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Do kupionego rewolweru sprzedawca dodał 50 nabojów gratis. – Jak na moje potrzeby taki zapas to stanowczo za dużo – usłyszał w odpowiedzi od Sándora Máraiego, wielkiego pisarza i jeszcze większego samotnika. Samobójstwo wydawało się jedynym logicznym rozwiązaniem. Każda inna decyzja skazałaby go na łaskę instytucji opieki, rządzących w niej pielęgniarek i reguł. Odebrałaby mu prawo do decyzji, kiedy i jak odejść.

Na koniec odłożył pióro i uniósł rewolwer. Miał wtedy 89 lat i nie miał ojczyzny, żony, dzieci ani czytelników. W 1948 roku wyjechał z Węgier, żeby już nigdy więcej tam nie wrócić. Jednocześnie pozostał wierny węgierskiemu, nie zaczął pisać w żadnym innym języku. Zakazał wydawania swoich powieści na Węgrzech, dopóki będą tam stacjonowały sowieckie wojska. Nie chciał też mieć nic wspólnego z węgierską emigracją, podejrzewając ją o miałkość i zacietrzewienie, które wcześniej czy później zawsze dopadają politycznych uchodźców. Trudno sobie wyobrazić, jakim jeszcze murem mógłby się odgrodzić od świata.

2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie polityczno - społeczne
Agnieszka Markiewicz: Zachód nie może odpuścić Iranowi. Sojusz między Teheranem a Moskwą to nie przypadek
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Rada Ministrów Plus, czyli „Bezpieczeństwo, głupcze”
Opinie polityczno - społeczne
Jędrzej Bielecki: Pan Trump staje przed sądem. Pokaz siły państwa prawa
Opinie polityczno - społeczne
Mariusz Janik: Twarz, mobilizacja, legitymacja, eskalacja
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Opinie polityczno - społeczne
Bogusław Chrabota: Śląsk najskuteczniej walczy ze smogiem