Niedostrzeżonym, ale być może najważniejszym skutkiem globalizacji jest upowszechnienie nadziei przy niedostatku środków. Nawet w zapadłych zakątkach Ugandy bądź Wysp Salomona ludzie już wiedzą, że istnieje Europa, USA albo Australia, gdzie wszyscy mają co jeść, gdzie się nie strzela i nie bierze zakładników, gdzie można dostać zapomogę w wysokości oszałamiającej w przeliczeniu na lokalną walutę i takąż biedę. Codziennie widzą to w telewizji, uważają, że im też się należy. Nadzieje są globalne, ale środki pozostały lokalne. Wszystkie zasoby planety nie wystarczą na zapewnienie mieszkańcom globu poziomu życia najmarniejszego państwa Europy. Wszystkie zasoby zachodniego świata nie wystarczą na zaspokojenie nawet elementarnych potrzeb niezmierzonych rzesz, jakie pukają i jeszcze głośniej łomotać będą do jego bram. Rzezie i katastrofy nie są przyczyną exodusu, tylko wzmagają jego czasowe przypływy.

Oczywiście, że należy przyjąć przypadającą na nas część uchodźców, jacy już znajdują się w granicach Unii, głównie we Włoszech i Grecji. Nie wynika to tylko z chrześcijańskiego miłosierdzia. Wynika to nade wszystko z obowiązku solidarności; kiedy potrzebowaliśmy pomocy w latach 80., inni byli z nami solidarni. Więc teraz my bądźmy solidarni z tymi, którzy potrzebują pomocy dzisiaj. Za komuny byliśmy solidarni z Grekami, w latach 90. z Czeczenami i nic się złego nie stało.

Ale musimy też wspólnie z innymi zmierzyć się z wyzwaniem. Rozumnie stawić mu czoła. Bo inaczej będziemy jak załoga przeciążonej łodzi ratunkowej, która w rozpaczy wali wiosłami tonących za burtą nieszczęśników, bo wie, że jeśli wpuści ich na pokład, to utoną wszyscy.