Bo każdy człowiek zna dwie historie: jedną oficjalną, zbadaną naukowo, spopularyzowaną w podręcznikach, wykładaną w szkołach; choć jej wersje też różnią się między sobą. Druga to historia opowiedziana: dzieje rodziny, dziadków, rodziców. Szczęśliwe narody i miejsca, gdzie ta osobista historia jest prawie pusta i stąd nudna. Polacy i Żydzi do nich nie należą, miejsca, gdzie przebywali, są osmalone pożarem, zwilżone krwią i użyźnione popiołem.

Nie chodzi nawet o to, że pod jednym niebem nie ma miejsca dla dwu narodów wybranych. Rzecz w tym, że podczas ostatniej wojny, aby uratować i przechować Żyda – w kraju takim jak Polska, gdzie groziła za to śmierć – potrzebny był łańcuch co najmniej dwudziestu odważnych ludzi dobrej woli; zaś aby zabić, wystarczył jeden bydlak. Zakładając, że w normalnym społeczeństwie liczba ludzi szlachetnych jest mniej więcej taka sama jak zbydlęconych, a większość jest wystraszona i obojętna, to szansa, że ukrywający się dziadek albo ciotka trafili na szmalcownika, jest kilkadziesiąt razy większa od szansy trafienia na Sprawiedliwego. Dlatego historia opowiadana w żydowskich rodzinach jest dla naszego narodu niekorzystna; bardzo różni się od historii oficjalnej. I nie ma na to rady.

Ale właśnie dlatego trzeba rozmawiać i poznawać się: bez złości, ale i bez nadziei na rychły powrót ze strasznej podróży, w jaką wysłała nas historia Bożego Igrzyska. Może i bez życzliwości, ale z wzajemną ciekawością. Dopiero wtedy zobaczymy, jak głęboko wielu Żydów – spotkałem takich od Nowego Jorku, przez Jerozolimę, aż po Sydney – jest wrośniętych w polską kulturę. Nieraz głębiej i serdeczniej niż rodowici Polacy. Widocznie w tej glebie jest dla nich coś fascynującego, a może i swojskiego. Jeśli nawet nie osiągniemy pojednania, to przynajmniej zaczniemy szanować nasze własne polskie korzenie.