Sięgałem po nie na półkę z tomami biblioteki mojej matki, psychologa, osoby przez całe życie oddanej bez reszty pracy z dziećmi upośledzonymi umysłowo. Co tam jeszcze znajdowałem? Był Bruno Bettelheim, Freud, były podręczniki akademickie, jakieś skrypty autorstwa Grzegorzewskiej, ale najważniejszy był Kępiński. Zwłaszcza jego „Schizofrenia".
Zaczęło się od obrazków. Tak, miałem może ze 13 lat i jak każdy w tym wieku byłem pewny swojej odmienności. Ale czarno-białe rysunki Alfreda Kubina, które ilustrowały „Schizofrenię", wbiły mnie w ziemię. Skąd ta wyobraźnia, te powracające obsesyjnie motywy? Świat Kubina jest światem obciętych głów, pędzących na zatracenie pajaców, koszmarnych hybryd ludzkiego ciała i pająków, które zaglądają w głąb ludzkich domostw, zdeformowanych czaszek, istot z zaświatów, dominujących nad ludźmi gigantycznych tygrysów.
Mówi się, że przecierał ścieżki surrealistom, ale Kępiński widział w nim chorobę, diagnozował schizofrenię. Co ciekawe, Kubin, który przeżył ponad 80 lat, nigdy o to nie był posądzany. To była intuicja Kępińskiego. Czy słuszna? To zawsze pozostanie dla mnie zagadką. Niemniej właśnie wtedy, w końcu lat 70., najpierw rysunki Kubina, a potem już bardziej dojrzała lektura Kępińskiego działały na mnie terapeutycznie. Doskonały opis choroby, przepaści, jakie odkrywał przede mną autor, nie tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że daleko mi do stanów chorobowych, ale też szczególnie wyczuliły na różne odcienie inności. Do tego jeszcze dom rodzinny, gdzie regularnie przychodzili wychowankowie mojej matki.
Warto przypomnieć, jakie to były czasy. Druga połowa lat 70., podkrakowska Nowa Huta, miasto eksperymentu społecznego, w którym wykluczenie miało zwykle korzenie społeczne i wiązało się ze skrajnym ubóstwem. Bezradni rodzice analfabeci wychowywali równie bezradne dzieci, które pedagodzy uznawali za upośledzone i kierowali do szkół specjalnych. Zdarzało się, że za takim werdyktem stała niezdiagnozowana głuchota lub zwykła dysleksja. Ale tłem zawsze były bieda i niezaradność opiekunów.
Cóż było począć, mówi do dziś moja matka. Często trzeba było temu towarzystwu okazać po prostu minimum zainteresowania, ubrać, nakarmić, oddać trochę serca i czasu. Na tym polegał jakiś elementarny odruch humanitaryzmu, a może – choć takich słów wówczas nie używano – ślad chrześcijańskiego miłosierdzia? Może. Tak, zdecydowanie wydawali się nam, członkom rodziny mojej matki, konkurencją. I pewnie bym nimi pogardzał, a może nawet od nich uciekał, gdyby nie Kępiński, Kubin i im podobni.