Jednym z nich jest zmiana podejścia części prawicowych elit do polskich sojuszy. „Realizm” to słowo odmieniane dziś przez wszystkie przypadki. W imię realizmu niektórzy publicyści proponują polskiej polityce zagranicznej całkowitą jazdę bez trzymanki – zrewidowanie sojuszy.

Tyle że przecież amerykański sekretarz stanu Rex Tillerson odwiedził Nowogrodzką właśnie już w nowym duchu – realizmu. Nie słynie on z wygłaszania kazań na temat praw człowieka. Przyjechał do Polski w interesach. Nietrudno odgadnąć, o czym w Warszawie rozmawiał: o zakupach zbrojeniowych, gazociągu północnym. Przetłumaczmy więc te komunikaty na „góralski język”: rozumiemy, że Amerykanie mają do sprzedania trochę gazu, więc jest szansa na synergię interesów, bo my gotowi jesteśmy kupować.

Tak nam, jak i Amerykanom przeszkadza Nord Stream. Różnica polega na tym, że nam znacznie bardziej. Mówiąc najprościej: to my namawiamy Amerykanów, by przeszkadzali niemieckim koncernom i samemu Kremlowi w realizacji swych celów. Tymczasem nie jesteśmy w stanie pojąć, że ostatnia rzecz, której potrzebuje teraz administracja w Waszyngtonie, to konflikt z Izraelem, szczególnie że prezydent Trump oparł swoją politykę zagraniczną właśnie na wsparciu dla Izraela.

Czy my w podobnej sytuacji chcielibyśmy ręczyć za partnera, dodatkowo znacznie słabszego, który zaczyna produkować kłopoty? Niedługo pojawi się podobny problem z Ukrainą – chyba każdy rozumie, jak Amerykanie są tam zaangażowani. Celowo nie wprowadzam kontekstu, jaki tworzy szczególne znaczenie Holokaustu dla amerykańskiej tożsamości.

A co z konsultacjami dyplomatycznymi z USA przed przedłożeniem poprawek do ustawy o IPN? Tak, Amerykanie zapewne biorą udział w tym procesie. Ale podobnie w ważnych dla nas procesach powinni w odpowiedni sposób uczestniczyć polscy dyplomaci na całym świecie. Dokładnie tak, jak lobbowaliśmy kiedyś w Waszyngtonie za poszerzeniem NATO. I nikt nie krzyczał, że gwałcimy suwerenność USA. Otóż poza pięknymi słówkami to tak właśnie działa świat dorosłej polityki zagranicznej.