Dlatego jest przedsięwzięciem świeckim. Religię traktuje przyjaźnie, ale nie opiera obowiązującego prawa na jednym z wyznań, nawet jeśli podziela je większość obywateli. Część z nich może przecież interpretować religię inaczej albo negować istnienie Boga. Demokracja dotyczy wszystkich, a nie tylko wiernych. Jeśli państwo narzuci prawo religijne, staje się despocją, nawet jeśli nadal pielęgnuje demokratyczną fasadę. Despocja nie potrzebuje bowiem obywateli, tylko poddanych. Obywatel ma rozum, wolną wolę i sumienie; nimi się kieruje, nie tylko regułami prawa. Poddany nie posiada takich walorów, a przynajmniej państwo ma go za niemoralnego głupka, któremu trzeba nakazać, co ma myśleć, co robić, w co wierzyć, i karać za odstępstwa. Państwo demokratyczne sięga po Dekalog jako podstawę prawa, ale tylko w zakresie zgodnie akceptowanym przez różne wyznania i ich interpretacje, a także niewierzących; tam, gdzie interpretacje są rozbieżne, ufa, że obywatelem pokieruje sumienie i ewentualnie dobra rada kapłana. Despocja mniema, że poddany jest z natury skłonny do złego, a okiełznać go może tylko policjant i prokurator pod okiem kościelnej albo ideologicznej hierarchii. Tak rosną despocje, tyranie i teokracje.

Nawet Stany Zjednoczone miały w swej historii taką pokusę. W purytańskich koloniach Nowej Anglii karano nie tylko złodziei, fałszywych świadków i morderców, ale też cudzołożników, łakomczuchów niedochowujących piątkowego postu i leniów nieobecnych na niedzielnym nabożeństwie. Może dlatego są one dzisiejszym supermocarstwem, bo nie zabrnęły na takie manowce.

Niedawno wybuchła awantura, bo minister Błaszczak splagiatował pamiętne słowa Joanny Szczepkowskiej: „właśnie skończył się komunizm”. Ale gdy w przyszłości będziemy wspominać, „kiedy w Polsce skończyła się demokracja”, to niedawne styczniowe dni 2018 roku okażą się bardzo poważną kandydaturą.