Chcemy być lepsi, a przynajmniej lepszymi się wydać. Tak było 36 lat temu, kiedy na murach gdańskiej stoczni mazano farbą słowo „Solidarność”, jeszcze bez charakterystycznego liternictwa. Aż wreszcie niezależny i samorządny związek przyjął ostatecznie tę zobowiązującą nazwę.

Bo cóż to znaczy „solidarność”? „Jeden drugiemu ciężary noście” – jak nieraz za Ewangelią przypominał niezapomniany ks. Józef Tischner i nie tylko on. A przecież to aż tak wiele. Za wiele na ludzkie siły. Można ponieść cudzy ciężar kawałeczek, troszeczkę… Ale brać go sobie na barki na zawsze?
   

Cyrenejczyk pomógł nieść krzyż Chrystusowi, ale nie był w stanie ulżyć jego męce. Może gdyby zdarzył się tłum takich Cyrenejczyków? Może… Jak pomóc nieść ciężar głupszemu, mniej udolnemu ode mnie, gapowatemu nieudacznikowi? Przecież powodzenie w wolnym społeczeństwie i w wolnej gospodarce jest wynikiem zaradności bardziej obrotnych, przemyślnych i utalentowanych. W obrębie prawa oczywiście. Jak mam nieść cudzy ciężar, kiedy muszę wytężyć wszystkie siły, zasoby i umiejętności aby osiągnąć sukces? On to przecież jest najwspanialszą gwiazdą na niebie wolności, jakie nareszcie zajaśniało nad nami po historycznym 1989 roku. Sukces tutaj, teraz, natychmiast! Czegóż chcieć więcej?

Gorzko dziś pytamy o wykoślawienie naszej transformacji. Piszemy, że „byliśmy głupi”, albo „byliśmy głusi” i tak dalej. Zapewne taki jest kawałeczek prawdy. Ale cała prawda sprowadza się do tego, że byliśmy niesolidarni. Nie sprostaliśmy przyjętej wtedy nazwie, która jest jednocześnie wskazaniem. Wskazaniem wymagającym sił nadludzkich.

Jak być solidarnym: zawsze, wszędzie i ze wszystkimi? Jak można żądać od zwykłych ludzi, by przekształcili się Cyrenejczyków? Tylko Słowacki żywił nadzieję, że nas „w aniołów przerobi”. Takie zamierzenia nie ziszczają się na ziemi. Ale gdybyśmy jednak potrafili zdobyć się choć tylko na troszeczkę solidarności. Choć tylko czasami.