Jak piszemy w dzisiejszej „Rzeczpospolitej", Ministerstwo Energii wnioskuje do Ministerstwa Finansów o zmianę przepisów podatkowych dotyczących wiatraków. Właściciele farm wiatrowych powiedzą zapewne: „Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek", bo najnowsza nowelizacja ustawy o OZE bardziej zielony sektor grzebie, niż mu pomaga. Jednak inicjatywę, by przywrócić poprzedni sposób naliczania podatku od farm – teraz pobiera się od całej konstrukcji, a wcześniej od fundamentu i masztu – należy dostrzec i docenić.

Warto zauważyć, że wniosek o zmianę w rozliczaniu podatków wyszedł z resortu, który przede wszystkim broni interesów węgla w Polsce i trafił do wicepremiera, który odpowiada za rozwój i finanse, a czarnego złota zbytnio nie kocha. Mateusz Morawiecki zbyt dobrze wie, że wprowadzenie przez rząd PiS przepisów ograniczających rozwój odnawialnych źródeł energii (ustawa odległościowa, doprowadzenie do znaczącego obniżenia wartości zielonych certyfikatów) drastycznie obniżyło rentowność inwestycji poczynionych przez przedsiębiorców krajowych i zagranicznych. Nierzadko wiatraki budowane były w kredycie, po zmianie przepisów wielu inwestorów nie jest w stanie spłacić rat, o zarobku nie wspominając.

Po tym, jak zachodni inwestorzy sparzyli się na zielonej energii, zyskanie obcego kapitału do inwestycji energetycznych będzie coraz trudniejsze. A ich skala to wiele miliardów złotych (potrzebujemy nowych mocy i nowych sieci przesyłowych). Myślenie, że wszystko zrobimy sami i za własne pieniądze (tak myśli min. Tchórzewski o siłowni jądrowej), może być zbyt optymistyczne. Inwestorów trzeba szanować i o nich dbać. Budżet nie jest z gumy, a Polska cały czas jest na dorobku.