Chcę podkreślić, że w trakcie prac komisji nadzwyczajnej wskazywaliśmy wielokrotnie rządzącej większości, że rejestrowanie lokalu wyborczego jest niezgodne nawet z polskim przepisami dotyczącymi ochrony danych osobowych. Kamera pokazuje nie tylko lokal wyborczy, ale także kto bierze udział w wyborach, a nie każdy obywatel sobie życzy, żeby było widać, iż był w lokalu wyborczym. Taki obraz pokazuje zachowania wyborcze, niektórzy oddają głos przy urnie, inni idą do miejsca, w którym mogą w sposób tajny oddać głos, czyli za kotarkę. Niektórzy osobiście zakreślają kratkę, inni proszą o wyręczenie dziecko – osoby starsze czasem mają problemy ze wzrokiem, więc proszą o pomoc. Nie budzi żadnej wątpliwości wśród fachowców, iż nagrywanie lokalu wyborczego jest rażąco sprzeczne z ochroną danych osobowych. Moim zdaniem tej rejestracji nie będzie. Co więcej, przepisy wprowadzone przez obecną większość parlamentarną zakładały, iż nagranie będzie przechowywane na serwerach przez okres pięciu lat. Po co? Nikt na to pytanie nie mógł odpowiedzieć. Geneza tych regulacji jest prosta. W 2014 r. Prawo i Sprawiedliwość utworzyło mit sfałszowanych wyborów. Pamiętamy, jakie były zarzuty odnośnie do Państwowej Komisji Wyborczej.
Marcin Piasecki z „Rzeczpospolitej": – Jak można teraz przeciwdziałać tym przepisom, które delikatnie rzecz mówiąc, nie są zbyt szczęśliwe?
Olgierd Geblewicz, prezes zarządu Związku Województw RP, marszałek województwa zachodniopomorskiego: – Samorządowcy już niejednokrotnie pokazali, że za każdym razem są bardzo pragmatyczni. Rozumiemy, że życie się zmienia, ale zmiany, które są nielogiczne, które powodują chaos, zawsze wywołują nerwowość i złość samorządów. Ale też trzeba uczciwie przyznać, że dotychczas wszystkie reformy wprowadzone przez obecny rząd udawały się wyłącznie wtedy, gdy spadały na barki samorządów. Przypomnę, że programy, którymi chwali się obecny rząd, i 500+, i tzw. reforma oświaty, zakończyły się względnym sukcesem dzięki samorządom.
Marcin Piasecki: – Czy w przepisach jest coś, co muszą państwo zrobić, bo państwo są za to odpowiedzialni?
Olgierd Geblewicz: – Jest przepis, który mówi o tym, że jeżeli nie uda się w terminie zrekrutować urzędników wyborczych, wówczas PKW występuje do marszałków, starostów, wójtów, do wszystkich władz publicznych, wszystkich władz samorządowych z wnioskiem o ich wskazanie. To nie jest obwarowane żadną sankcją, bo my przecież nie możemy nikogo zmusić. Jest w nowym prawie zapis, który stwierdza, że w terminie takim a takim Państwowe Biuro Wyborcze powołuje urzędników o określonych kwalifikacjach. Musi to być urzędnik, osoba z wyższym wykształceniem i do tego osoba, która nie zamieszkuje na terenie gminy, w której będzie pracowała. Był już nabór i wypełniono zaledwie połowę miejsc.
W drugim kroku – zgodnie z ustawą – występuje się do marszałka, starosty, burmistrza z prośbą o pomoc w takiej rekrutacji. Pamiętajmy, że to nie jest wcale łatwy wybór. Ja jestem państwowcem, myślę, że wszyscy na tej sali są państwowcami, więc niezależnie od tego, że bardzo nie podobają mi się te zmiany, gdy wczoraj był u mnie dyrektor generalny z pytaniem „Co robić?", powiedziałem mu: „Proszę do wszystkich pracowników wysłać kwestionariusz jako swego typu ofertę pracy, bo nie możemy doprowadzić do tego, żeby wybory w Polsce demokratycznej się nie odbyły". Choć ostrzegaliśmy wiele razy... A na końcu znowu na nasze barki spada realizacja niemądrych, nierozsądnych zmian. Wczujmy się w rolę pracownika: musi u nas wziąć na siedem miesięcy urlop bezpłatny, wypaść z obiegu, z rutyny pracy, po to by za ok. 4 tys. zł dojeżdżać do innej gminy, żeby tam świadczyć pomoc wyborczą. Nielogiczne, bezsensowne i nic niedające.