By zwrócić uwagę na problem, PZFD wystosował apel do ministra środowiska z prośbą o pomoc. Proponuje też, jak wyjść z tej trudnej sytuacji.
Bajońskie opłaty
Na pierwszy rzut oka nowe przepisy dla firm niewiele się zmieniły. Dalej bowiem inwestorzy muszą ubiegać się o zezwolenia oraz wnosić opłaty z tego tytułu.
Diabeł tkwi jednak w szczegółach. Chodzi konkretnie o zasady naliczania opłat z tytułu wycinki. Obecnie stawkę 500 mnoży się przez obwód pnia (na wysokości 130 cm) i tyle. Nie ma znaczenia, jaki gatunek drzewa się wycina. Stawka jest jedna. Przed Nowym Rokiem stawki były bardziej zróżnicowane – nie tylko ze względu na gatunek drzewa, ale i miejsce, w którym dane drzewo rosło. Za rzadkie gatunki, bardziej szlachetne płaciło się więc znacznie więcej aniżeli za te pospolite.
Przykładowo przed Nowym Rokiem inwestor za wycięcie klonu zwyczajnego o obwodzie pnia 161 cm płacił 9 tys. 70 zł. A teraz byłoby to aż 80 tys. 500 zł. Koszt wycinki zwiększył się więc blisko dziesięciokrotnie, a różnica w wypadku tylko jednego drzewa wynosi dziś około 70 tys. zł.
Nie lepiej jest w wypadku innych gatunków drzew. Tak samo opłaty ostro poszybowały w górę. Gdy więc trzeba pobyć się 20 czy 30 drzew, dodatkowe koszty inwestycji idą już w grube miliony. A to – zdaniem PZFD – zacznie być wkrótce widoczne, m.in. w cenie lokali, także tych budowanych w ramach rządowego programu Mieszkanie+.
Nadzieja w gminie
Teoretycznie istnieje rozwiązanie tego problemu. Nowe przepisy przewidują, że rady gmin mogą uchwalić swoją stawkę, która może być niższa od tej wynikającej z ustawy o ochronie przyrody (ustawowa stawka jest maksymalna). Zależy to jednak od ich dobrej woli. Nie muszą się decydować na ten krok. Na razie nie ma jeszcze gminy, która miałaby swoje stawki. Upłynęło bowiem zbyt mało czasu od wejścia w życie przepisów. Wszędzie więc obowiązuje stawka z ustawy o ochronie przyrody.