Do tej pory PiS mogło bezkarnie grać na nosie Brukseli, czy to w sprawie Trybunału Konstytucyjnego, czy w innych kwestiach. Przepychanki z unijnymi komisarzami i niektórymi państwami członkowskimi – głównie Niemcami – nie mogły się skończyć niczym złym. Do tej pory bowiem Niemcy robiły wiele, by chronić Unię przed wewnętrznymi turbulencjami. Dlatego Berlin wymieniał kroplówki bankrutującym Grekom, dlatego zgodził się na ustępstwa wobec Londynu przed referendum i dlatego nie był skłonny do wchodzenia w zaczepki z PiS.
Po Brexicie sytuacja zmieniła się diametralnie. W unijnej centrali i w Berlinie kiełkują pomysły, by wraz ze sprawiającymi od lat trudności Brytyjczykami pozbyć się także innych kłopotliwych, a kosztownych krajów. Polska jest wysoko na tej liście.
Z Unii oczywiście nikt nas nie usunie, przynajmniej na papierze. Ale nowa ścieżka integracji może zakładać ścisłą współpracę dużych lub bogatych krajów UE – a my nie jesteśmy ani w pierwszej, ani w drugiej z tych grup. To oczywiście nie jest wina PiS, sytuacja byłaby podobna, gdyby w tej chwili rządzili polską liberałowie z Platformy i Nowoczesnej. Różnica jest taka, że to PiS na swe sztandary wzięło eurosceptycyzm, a Jarosław Kaczyński toleruje w swym obozie polityków antyunijnych, mało znaczących, ale krzykliwych. Pozostawanie przy tej doktrynie skazuje Polskę na marginalizację.
Bo wyjście z UE kraju tak ważnego jak Wielka Brytania złamało tabu. Skoro Unia nie rozdziera nad tym szat, to nie będzie też płakać po Polsce, gdy rząd uzna, że ściślejsza integracja go nie interesuje.
Dlatego też czas na pragmatyczny reset w relacjach PiS z Brukselą. Pragmatyczny, bo Polska nie jest Brytanią z jej ogromną gospodarką, własną silną walutą i Wspólnotą Narodów. Nie jest bogatym krajem na wyspie, który – mimo ulg – dopłacał rocznie do unijnego budżetu kilkanaście milionów funtów. My jesteśmy krajem, który z tych unijnych pieniędzy korzysta. My potrzebujemy Unii bardziej niż ona nas.