Mimo że decyzja Brytyjczyków tak bardzo nas zaskoczyła, trzeba możliwie jak najszybciej uciec od katastroficznych tonów w sprawie przyszłości Europy. Brytyjczycy dokonali suwerennego wyboru i trzeba go uszanować.
W ciągu dwóch najbliższych lat musi zostać określona ścieżka wyjścia z Unii. Będą to lata niepewności, podczas których Londyn i Bruksela muszą wypracować kształt przyszłych relacji. I w tym sensie, mimo iż decyzja kierunkowo została podjęta, możliwe są różne rozwiązania. Ostateczny wybór będzie miał fundamentalne znaczenie także dla żyjących na Wyspach Polaków. Wierzę, że zatriumfuje brytyjski racjonalizm i pragmatyzm, którego tak brakowało w poprzedzającym czwartkowe referendum oceanie demagogii.
Jak należy rozumieć Brexit z perspektywy Brukseli? To więcej niż żółta kartka. To kartka czerwona. Oczywiste wotum nieufności wobec aktualnych elit europejskich z Jeanem-Claude'em Junckerem, Martinem Schulzem i Donaldem Tuskiem na czele. Nie mam wątpliwości, że w skończonym czasie powinni, jak David Cameron, ponieść polityczną odpowiedzialność za rozpad wspólnego projektu. Mam świadomość, że mieli oni niewielki wpływ na zatrzymanie antyeuropejskiego buntu na Wyspach. Niemniej to oni pozostaną w historii twarzami tej porażki. Kurcząca się Europa, by odzyskać siły i nabrać dynamiki, potrzebuje nowych, charyzmatycznych przywódców.
Brexit to również dowód brytyjskiej bezradności w reformowaniu Unii. Program reform postulowanych przez Camerona schodzi z europejskiej agendy. Tym ważniejsze, by ktoś je w zamian podjął. I nie mam wątpliwości, że to rola dla Warszawy.
Brexit to z jednej strony wzmocnienie tendencji eurosceptycznych w Europie, szersze uchylenie drzwi do polityki dla niebezpiecznych populistów, z drugiej jednak wezwanie do zmian w oorganizacji Unii. Tu ścierają się różne tendencje. Jeśli Paryż przekona Angelę Merkel do poparcia koncepcji tzw. twardego jądra, nie mam złudzeń, że Polska powinna podjąć starania, by się w nim znaleźć, z szybkim wejściem do Eurolandu włącznie.