51 tysięcy widzów na Suncorp Stadium, atmosfera wielkiego święta i sukces, którego na Antypodach mało kto oczekiwał. 38-letni Pacquiao (59-7-2, 38 KO), jedyny w historii zawodowego boksu mistrz ośmiu kategorii wagowych, stracił w starciu z Hornem (17-0-1, 11 KO) ostatni z należących do niego pasów. Sędziowie punktowali: 117:111, 115:113, 115:113 dla Australijczyka.
Amerykańscy dziennikarze obecni w Brisbane nie pozostawiają na nich za to suchej nitki, twierdząc, że ta decyzja jest niesprawiedliwa, niektórzy uważają, że to oszustwo, a komentujący walkę dla ESPN znany trener Teddy Atlas mówi wprost o korupcji (on sam wypunktował 116:111 dla Pacquiao). Werdykt jest jednak co najwyżej dyskusyjny.
Gdyby sugerować się statystykami, to faktycznie Filipińczyk powinien wygrać, zadał dwa razy więcej celnych ciosów (182 – jego australijski rywal 92), ale to nie jest powód, by odsądzać sędziów od czci i wiary.
Statystyki komputerowe nie zawsze są w zgodzie z ostateczną punktacją. Wystarczy przypomnieć rewanżowy pojedynek Shane'a Mosleya z Oscarem de la Hoyą, w którym ten drugi też zadał prawie dwa razy więcej celnych ciosów (221-127) i przegrał. Często decydujące znaczenie ma bowiem ocena wyrównanych rund. W tym przypadku sędziowie punktowi przychylniej patrzyli na Jeffa Horna.
Bardzo elegancko zachował się po ogłoszeniu werdyktu Manny Pacquiao, który powiedział, że jest zawodowcem i szanuje decyzje sędziów. Podobnej wypowiedzi udzielił Freddie Roach, trener „Pacmana", choć zastrzegł, że szanuje jedynie punktację dwóch sędziów (2 x 115:113). Trzecia (117:111), czyli 9:3 w rundach dla Horna, nie ma bowiem nic wspólnego z tym, co wydarzyło się na ringu.