Po drogach Europy bezszelestnie krąży już kilka milionów takich pojazdów, a część z nich nie potrzebuje nawet kierowcy (choć to akurat jest w tym komentarzu wątkiem ubocznym). Właściwie każdy oferowany model można kupić – do wyboru – z napędem klasycznym, hybrydowym lub bateryjnym, ale posiadanie elektryka jest w dobrym tonie, więc jednostki spalinowe są w odwrocie. Unię pokrywa sieć szybkich stacji ładowania, ba, może nawet uda się – podobnie jak w przypadku ładowarek do komórek – ujednolicić standard wtyczki, choć to akurat chyba zbyt optymistyczne założenie. Prawo wjazdu do centrów miast mają wyłącznie pojazdy zeroemisyjne, po ulicach krążą elektryczne autobusy, a towar do sklepów dostarczają ciche furgonetki. Jesteśmy w centrum ekologicznej e-cywilizacji.

Problem w tym, że w tej układance najprościej wyprodukować samochód. Wybudowanie wystarczająco gęstej liczby stacji ładowania to – wbrew pozorom – ogromne koszty, które nie wiadomo, kto miałby ponieść. Prywatni operatorzy? Koncerny energetyczne? Firmy paliwowe, szukające rekompensaty za kurczący się rynek tradycyjnych paliw? Ale i to jeszcze nic, bo tak naprawdę nie wiadomo, skąd wziąć do nich prąd. Jak pisaliśmy w ostatnim magazynie „Plus Minus", gdyby dziś wszystkie samochody jeżdżące po Europie miały napęd elektryczny, potrzeba by było w szczycie o 267 GW mocy więcej, niż jest produkowane obecnie. Tyle byłoby w stanie wyprodukować ponad 80 elektrowni atomowych. Czy ktoś je buduje bądź rozwija – mając na względzie rosnące potrzeby – alternatywne moce energetyczne?

Oczywiście to odległy punkt dojścia, ale na razie nie widać, by ktoś myślał o całym ekosystemie e-mobilności, który będzie przecież powstawał przez dziesięciolecia. Na razie może się okazać, że nad najczystszą formą komunikacji będzie ledwo błyskał neon „unplugged".