Notujemy zwyżki niespotykane i nieosiągalne dla innych segmentów rynku, co poświadcza, że nasz plan e-mobilności zakładający, iż już za kilka lat będziemy mieć milion e-samochodów, staje się coraz bardziej realny.

Przepraszam, poniosło mnie. Fakt, mamy w Polsce do czynienia ze znaczącym skokiem sprzedaży samochodów z napędem elektrycznym, ale nawet do 10 tys. sztuk, o milionie nie wspominając, droga jest jeszcze tak daleka jak z Warszawy na Proximę Centauri. Udział e-aut w ogólnej sprzedaży nowych samochodów w ciągu ośmiu miesięcy 2017 r. osiągnął – według danych firmy Samar – oszałamiający – w porównaniu z minionymi latami – poziom 0,07 proc. I fakt, że rok wcześniej było to 0,03 proc., nic tu nie zmienia. 220 sztuk kupionych w osiem miesięcy, mniej niż w Czechach czy na Węgrzech, pokazuje, jak odstajemy od innych, wspierających taką formę mobilności rynków. Oczywiście, jednym z powodów śladowego zainteresowania jest cena elektryków, ale nie tylko – skoro w tym samym okresie prawie dwukrotnie więcej aut, znacznie droższych, uplasował na rynku luksusowy Jaguar, oznacza to, że chodzi przede wszystkim o funkcjonalność. A konkretnie o to, że przy obecnych zasięgach i braku infrastruktury do ładowania e-auta mogą być jedynie dodatkowym samochodem w rodzinie czy firmie.

Projekt ustawy o elektromobilności i paliwach alternatywnych zakłada budowę infrastruktury do ładowania, ale upłynie jeszcze trochę wody w Wiśle, zanim zakładane minimum 6 tys. słupków stanie przy drogach. Wyłoniono laureatów konkursu na najpiękniejsze nadwozie polskiego e-samochodu, ale to tylko narysowana karoseria. A najważniejsze są „bebechy", których nie mamy. Nie mamy także programu wsparcia sprzedaży takich aut, jak jest to w wielu krajach Europy.

Poważne perspektywy rozwoju mają w Polsce elektrobusy, może także miejskie samochody dostawcze. W osobówkach na razie próbujemy trafić wtyczką w gniazdko, którego jeszcze nie ma.