Wciąż uznajemy, że szybka i niebezpieczna jazda jest przejawem naszej wolności, w myśl zasady „wolnoć Heńku w swym auteńku". A że ułańskiej fantazji nam nie brakuje, zabijamy się na drogach na skalę nienotowaną w UE. Tylko w ubiegłym roku zginęło 3 tys. osób i jakoś nikogo, poza najbliższymi ofiar, specjalnie to nie rusza. Co gorsza, mimo poprawy stanu dróg liczba wypadków śmiertelnych znów zaczęła rosnąć.

Polska Izba Ubezpieczeń zaproponowała na Forum Ekonomicznym w Krynicy kilka radykalnych rozwiązań, które mogłyby poprawić bezpieczeństwo. Ubezpieczyciele chcą pewnie usprawiedliwić ostatnie horrendalne podwyżki OC wysokimi szkodami, które powodują kierowcy, i brakiem należytej kontroli nad badaniami technicznymi pojazdów. Jeden z postulatów wzbudzi z pewnością wielkie kontrowersje. To branie pod uwagę mandatów i punktów karnych przy wyliczaniu wysokości stawek OC. Takie wrażliwe dane musiałaby przekazywać ubezpieczycielom policja, co nie podoba się resortowi cyfryzacji. Ale właściwie co byłoby w tym złego? Dlaczego wciąż mamy płacić za piratów drogowych? I to zarówno w postaci wyższych ubezpieczeń, jak i podatków. Leczenie ofiar wypadków pochłania ogromne pieniądze. Ich koszty społeczne i gospodarcze wynoszą 50 mld zł, czyli aż 3 proc. polskiego PKB. Ze statystyk wynika też, że najczęstszym sprawcą śmiertelnych wypadków w Polsce jest „młody, trzeźwy mężczyzna zamieszkujący województwo podlaskie". To tylko pozornie brzmi zabawnie.

Samo różnicowanie stawek ubezpieczeniowych w zależności od drogowej karalności niewiele jednak da bez radykalnych działań rządu. Tymczasem ten pozostaje bierny. Premier Beata Szydło i jej ministrowie pewnie dobrze wiedzą, że wszelkie działania wymierzone w piratów drogowych mogłyby zostać odebrane jako uderzenie we wszystkich kierowców i motywowane chęcią podreperowania budżetu. A może w grę wchodzi podświadomość. Bo jeśli weźmiemy pod uwagę liczbę kolizji rządowych limuzyn, coś musi być na rzeczy.