Za jego budową przemawiają argumenty, z podstawowym na czele dotyczącym wzrostu ruchu lotniczego w naszym kraju, który kiedyś doprowadzi do kolejnego zatkania warszawskiego portu. A możliwości jego rozbudowy są niewielkie.

Hasłem wielkiego centralnego lotniska chętnie posługiwali się niektórzy politycy podczas kampanii wyborczej i pewnie będą się nim nadal posługiwać. Kiedy jednak zejść nieco bliżej konkretu, zaczynają się schody, lotnisko zaczyna niknąć w chmurze niejasności. Począwszy od kwestii dokładnej lokalizacji po sfinansowanie gigantycznej, jak rozumiem, budowy. Nie wiadomo też na przykład, skąd wziąć pasażerów dla molocha – a ten potrzebuje ich dziesiątki milionów. Zamknąć nasze dotychczasowe flagowe Lotnisko Chopina lub znacznie ograniczyć jego działalność? Nie sądzę, żeby któryś z polityków lekką ręką podpisał się pod taką decyzją, bo oznaczałaby ona utratę przynajmniej części warszawskiego elektoratu.

Snując lotniskowe plany, trzeba też pamiętać o czymś jeszcze – budowa wielkiego lotniska jest równie wielkim procesem. Kompletnie nie poradzili sobie z nim Niemcy, których port Berlin-Brandenburg nieuruchomiony od kilku lat jest pośmiewiskiem nie tylko w naszej części Europy. Myśmy też mieli serię perturbacji przy rozbudowie Okęcia czy budowie mniejszych portów.

Jednak u nas problem ma szerszy wymiar – od lat nie dorobiliśmy się modelu budowy infrastruktury, tej dużej, w wymiarze ogólnopolskim. Nie ma satysfakcjonującego prawa o zamówieniach publicznych, opóźnienia są na porządku dziennym, wykonawcy drżą o swój los, a kolejne ekipy polityczne uwielbiają zmieniać procedury wdrażane przez poprzedników. Efekt jest łatwy do zaobserwowania – teraz szykuje się czarna dziura w budowie dróg czy modernizacji szlaków kolejowych.

Może więc warto najpierw sprawnie zająć się drogami czy torami, zamiast zaprzątać sobie głowę megalotniskiem. Zwłaszcza że na tamte są konkretne unijne pieniądze w przeciwieństwie do wirtualnych lotniskowych.