Kto ją zaczął, ale trzyma się kurczowo krajowych opłotków, też nie jest bezpieczny. Polacy rozsmakowali się w e-zakupach i właśnie odkrywają, że mogą je robić za granicą. Tak zwany efekt Amazona, który dziesiątkuje sieci tradycyjnego handlu w USA, dociera do Europy, a ekspansja e-zakupów transgranicznych w UE jeszcze go wzmocni. I pozbawi pracy dziesiątki tysięcy osób, także w Polsce.

Czujność rodzimych handlowców usypiał wielki rynek krajowy. I ich rozleniwiał. 38 mln konsumentów mówiących tym samym językiem, mających zbliżone upodobania konsumpcyjne to skarb. Właśnie po ten skarb sięgają zagraniczni sprzedawcy, nie tylko w handlu tradycyjnym. Ten polscy dystrybutorzy przegrali na własne życzenie. Tak charakterystyczna dla nas mała skłonność do współpracy utrudniła budowę dużych sieci, zdolnych do osiągnięcia efektu skali, dzięki któremu stałe koszty rozkładają się na miliardowe obroty, ułatwiając cięcie cen. Straconych w ten sposób lat nie nadrobi żaden podatek od supermarketów ani zakaz otwierania ich w niedzielę.

Teraz zaczyna się druga faza wojny o handel. Polski rynek – dzięki internetowi – przyciąga zagranicznych kupców, o których jeszcze niedawno nawet nie słyszeliśmy. Z przytupem wszedł tu niemiecki e-dystrybutor odzieży i czeski e-sklep z perfumami. Sam dopiero z faktury dowiedziałem się, że kupioną online lodówkę już nazajutrz dostarczyła mi słowacka firma. Wszyscy oni mają polskie wersje witryn i perfekcyjną logistykę, z darmowymi zwrotami włącznie.

Takich graczy będzie więcej, nie tylko z Europy. Coraz mocniej poza Amazonem na e-rynku w Europie rozpychają się Chińczycy z Alibaby, będącego de facto wielkim oknem wystawowym ich fabryk, pozwalającym na ominięcie pośredników. Konkurencja rośnie. I już nigdy nie zmaleje.

Jeszcze niedawno wielu polskich kupców handlujących na Allegro zastrzegało: „nie wysyłam za granicę". Teraz w miejsce zastrzeżeń pojawiają się cenniki dostaw do krajów ościennych. I dobrze.