Wprowadzały ujemne stopy procentowe, pompowały wielkie pieniądze w rynek, próbowały różnego rodzaju finansowej „alchemii", a mimo to wskaźnik cen nie chciał się zbliżyć do wyznaczonych przez nich celów. Na początku roku stał się jednak cud – inflacja zaczęła znacząco przyspieszać. W nadchodzących miesiącach możemy doświadczyć dalszej części tego "cudu". Nie jest on jednak skutkiem polityki banków centralnych. Tak jak kilka miesięcy temu wzrost cen ropy naftowej (który jednak bardzo szybko się cofnął) doprowadził do pobudzenia inflacji, tak teraz może do tego doprowadzić wzrost cen żywności. Natura i rolnicy dokonali tego, nad czym przez kilka lat trudziły się największe finansowe umysły na tej planecie.

Okazuje się więc, że banki centralne mają na inflację o wiele mniejszy wpływ, niż się spodziewaliśmy. Kiepskie zbiory, klęski naturalne, kalkulacje producentów żywności, strajki na polach naftowych Nigerii, kryzys polityczny w Wenezueli – takie czynniki mają większą moc pobudzania wzrostu cen niż wielkie programy QE i ujemne stopy procentowe. Czynniki te znajdują się poza kontrolą nawet najpotężniejszych banków centralnych, czyli instytucji, których podstawową misją jest dbanie o stabilność cen. To wskazuje na to, że klasyczny model polityki pieniężnej, kładący główny nacisk na walkę z inflacją lub deflacją, nie pasuje do współczesnych realiów. Pamiętajmy, że choć inflacji żywnościowej nie da się kontrolować, to masowa, zglobalizowana produkcja utrzymuje ceny większości artykułów przemysłowych na stosunkowo niskim poziomie, a rewolucja technologiczna zbija ceny surowców energetycznych. Szok inflacyjny staje się więc odległą perspektywą. No chyba że kraj jest pogrążony w wojnie lub bank centralny i rząd prowadzą podobnie szaleńczą politykę jak w Wenezueli.