Chyba żaden biznes nie wie tego lepiej niż prasa, której jestem reprezentantem, ale nie o jej kuluarach chciałabym tu pisać. Polskie przedsiębiorstwa, chcąc być konkurencyjne, muszą inwestować w nowe technologie, kraj nie może pozostawać w tyle za globalnymi korporacjami mającymi w małym paluszku aplikacje wiedzące wszystko o obywatelach i musi się zbroić, aby zwalczać nowy rodzaj deliktów – cyberprzestępstwa. To wszystko wiem. Spokoju nie daje mi jednak fakt, że bierzemy udział w cyfrowym wyścigu, a – o ile wiem – nikt do tej pory nie pokusił się o prognozę wskazującą, co dokładnie chcemy osiągnąć, oprócz tego, że ma być „równiej, łatwiej, szybciej i taniej". Jako sceptykowi z natury brakuje mi odpowiedzi na liczne pytania. Jakie zawody – z wyjątkiem informatyka i programisty – z listy tych, które znamy dziś, będą potrzebne w 2025 roku, gdy ruszyć mają pełną parą sieci 5G łączące wszystko ze wszystkim internetowym pasmem, pozwalające (jak mówi idea) na transport dóbr i towarów autami bez kierowców? Dziś sklepy i dostawcy usług migrują swoje sklepy i punkty obsługi do internetu i budują systemy informatyczne zastępujące sprzedawców. Tymczasem Polska – wiadomo – handlem stoi. W tej gałęzi gospodarki zatrudnionych jest (tylko na etatach) ponad 1,1 mln osób – mówi Główny Urząd Statystyczny. Więcej osób ma stołki tylko w przemyśle, bardzo szerokiej kategorii gusowskiej. Ile miejsc pracy zniknie, a co za tym idzie, jak chłonny będzie rynek, ile osób będzie mogło dzięki niemu przetrwać? Czy wystarczy energii elektrycznej, by utrzymywać w ciągłej pracy wszystkie podłączone do globalnej sieci urządzenia? Czy będziemy mieć analogowy backup? O odpowiedź na te e-pytania poproszę, zanim spalimy mosty.