Ta informacja przypomniała mi sążnisty artykuł w „Financial Timesie" opisujący, jak to brytyjska biurokracja jęła rzucać kłody pod nogi obywatelom Unii chcącym uzyskać status stałego rezydenta Zjednoczonego Królestwa. Do brexitowego głosowania status ten nie miał wielkiego znaczenia, bo obywatele UE mają (na razie) prawo pobytu na Wyspach, ale teraz, w niepewnych czasach, wielu postanowiło go potwierdzić. I potknęło się już na samym podaniu liczącym 85 stron i najeżonym niejasnymi pytaniami, których nie wyjaśnia nawet sążnisty formularz. By tę przeszkodę pokonać, trzeba wynająć prawnika, który policzy sobie po 250–1000 funtów od osoby.

Co to ma wspólnego z walką z biurokratycznymi praktykami w UE? Bo brytyjski formularz to nic w porównaniu z 600 stronami regulacji dotyczących unijnych funduszy spójności i 5000 stron wskazówek do nich. Nie dość, że warunki pomocy są skomplikowane, to nijak się mają do tych, które należy spełnić, korzystając z innych źródeł unijnego wsparcia, np. Europejskiego Funduszu Inwestycji Strategicznych, powołanego w ramach planu Junckera. Po 2020 r. zasady udzielania wsparcia ze wszystkich programów pomocowych mają być takie same. I – co ważne – mają się nie zmieniać co siedem lat wraz z kolejnymi perspektywami budżetowymi.

Gąszcz unijnej biurokracji jest nie do przejścia zwłaszcza dla firm małych i średnich, które są solą europejskiej gospodarki. O stopniu przeregulowania świadczy rozwój całej gałęzi konsultingu nastawionej na pozyskiwanie wsparcia – niektórzy doradcy próbowali ze swoim biznesem nawet kariery giełdowej. Teraz ci z nich, którzy do dziś przetrwali, pewnie stracą zajęcie, bo ma być łatwiej. Trudno jednak powiedzieć, że unijna hydra biurokracji straci kły. Raczej zostaną tylko trochę stępione.