Koszty zwiększania ochrony danych osobowych, zgodnie z wymogami unijnej dyrektywy, okazują się więc niemałe. Pytanie, jakie zyski ma z tego biznes. Na razie, szczerze mówiąc, nikłe lub żadne. Jakoś nikt nie relacjonuje, by dzięki temu wzrosły im przychody czy liczba klientów. Co gorsza, być może nawet liczba klientów czy użytkowników spada (choć może tylko przejściowo), bo – jak można podejrzewać – u większości Polaków RODO przede wszystkim budzi irytację. Że trzeba coś klikać na stronie internetowej, że odpowiadać na dziwne e-maile czy wypełniać jakieś formularze, prosząc o najprostsze informacje (choć formularze zdają się wymysłem tylko instytucji publicznych). Wraz z upływem czasu nerwów może być więcej, bo dyrektywa dotyczy też telekomów, szkół, urzędów, przychodni itp. Strach pomyśleć, co będzie, gdy konieczne stanie się skorzystanie z ich usług.

Patrząc z punktu widzenia biznesu, RODO to na razie raczej wyrzucenie pieniędzy w błoto niż długofalowe korzyści. Za to patrząc z punktu widzenia konsumentów, można dostrzec pewien pozytyw. Każdy z nas może uświadomić sobie, jak wiele danych o nas zbierają i przetwarzają różne firmy (czy może lepiej powiedzieć – różne komputery). Okazuje się, że przy wykorzystaniu nowych technologii każdy strzępek informacji może mieć dla kogoś znaczenie. Pytanie jednak, czy ta wiedza zmieni coś w naszym zachowaniu? Czy zaczniemy zwracać baczniejszą uwagę na różne regulaminy, zgody i uprawnienia, jakich udzielamy przed skorzystaniem z danego serwisu czy aplikacji? Czy tak jak dotychczas będziemy potwierdzać wszystko jak leci, bez czytania, godząc się na nie wiadomo co? A może po prostu poświęcimy chwilę na ochronę własnej prywatności?