Pozwoli na większą kontrolę firm i skuteczniejsze sterowanie ich działalnością. Z ekonomicznego punktu widzenia skutki takiej polityki mogą jednak przynieść wątpliwe korzyści.

Czasy, gdy państwo miało monopol na sterowanie gospodarką, nie są wcale takie odległe. To wielkie państwowe firmy – stocznie, huty – w realiach rynkowych nie potrafiły sobie poradzić. Gdyby nie prywatyzacja i zdywersyfikowanie produkcji, liczne branże skazane byłyby na upadek. Teraz jednak historia zdaje się zataczać koło: zaczynamy powracać do molochów, którymi kierować będą urzędnicy.

Zwiększanie zależności pomiędzy państwowymi firmami np. przy świadczeniu usług, ograniczanie wyboru do partnerów urzędowo wskazanych będzie prowadzić do osłabienia konkurencyjności. A to pociągnie za sobą pogorszenie jakości i wzrost kosztów. Trudno także zakładać, że administracyjne sterowanie państwowymi firmami pozwoli zwiększać ich skuteczność za granicą, gdzie najważniejsze są reguły wolnego rynku.

Fatalne skutki nie tylko dla samych przedsiębiorstw, ale także dla zwykłych konsumentów, może przynieść wymuszany mariaż energetyki z upadającym nieefektywnym górnictwem, dodatkowo osłabianym przez roszczeniowe związki zawodowe. Trudno będzie poprawić jakość funkcjonowania Poczty Polskiej, jeśli jej rynkowy status dalej będzie tak uprzywilejowany. Także PZU, mając zagwarantowanych wielkich korporacyjnych klientów, może nie przywiązywać już takiej uwagi do obsługi tych mniejszych.

Odwrót od reguł gospodarki rynkowej w kierunku centralnie sterowanej może nas wiele kosztować, zanim się okaże, że to nie ten kierunek.