Ci nie mają wyjścia – chcąc utrzymać biznes i udziały w rynku, muszą latać, nawet jeśli kolejne promocje podgryzają ich marże.

Ciesząc się z wyjątkowych okazji, warto jednak zwrócić uwagę na ich nieco ciemniejsze strony. Jedną z nich jest spadający komfort podróży. Przewoźnicy dwoją się i troją, by ograniczyć koszty i przerzucić część z nich na pasażerów, którzy przyzwyczaili się już do dopłacania za bagaż, samodzielnej odprawy i bardzo skromnych (jeśli w ogóle) posiłków na pokładzie. Teraz dodatkowo będą musieli się pogodzić z ciaśniej rozstawionymi fotelami – co przy rosnącym problemie otyłości może być bardzo uciążliwe – i dodatkowymi opłatami za posiłki.

Kolejne ograniczenia i niewygody nie zrażają jednak amatorów tanich przelotów, którzy w serwisach podróżniczych licytują się jak najniższymi taryfami. Rekordziści latają za kilkaset złotych na drugi koniec świata. Nie przejmują się ryzykiem terrorystycznym ani nie boją się całkiem realnego ryzyka dla zdrowia, spowodowanego wielogodzinnym przebywaniem w ciasnym fotelu, w którym trudno wyciągnąć nogi. Taka podróż może się skończyć zakrzepicą i udarem.

Jednak dopóki jest tanio, zniesiemy wszystko. Tyle tylko, że wojny cenowe przewoźników kiedyś się skończą. Być może nawet wcześniej, niż myślimy; podrożeje ropa, część słabszych graczy wypadnie z rynku, a ci, którzy zostaną, będą mogli odetchnąć z ulgą i wrócić do wcześniejszych, wyższych stawek. Wątpliwe jednak, czy wrócą do wcześniejszego komfortu. Bilety będą więc droższe, a latać będziemy ciasno i głodno. Chyba że zapłacimy za pierwszą klasę.

Wniosek? Trzeba korzystać z cenowych lotniczych okazji, póki się da. I liczyć, że inni nie będą tak przebiegli. W przeciwnym razie poznamy jeszcze inną, ciemniejszą stronę tanich lotów – tłumy w popularnych turystycznych miejscowościach, zadeptujące każdą atrakcję.