Bo im więcej zarabiamy, tym i rata kredytowa mniej waży w comiesięcznych rozliczeniach. Przykładowo, obecnie przeciętny frankowicz płaci 1103 zł na miesiąc, czyli 36 proc. przeciętnego wynagrodzenia netto. Rok temu, gdyby rata była taka sama, to pochłonęłaby 38 proc. średniej płacy. A idąc tym tropem, można też pomarzyć, co będzie za kilka lat. Gdyby zarobki rosły o 5 proc. rocznie, a rata się nie zmieniała, obciążenie spadłoby już do ok. 28 proc.

Wszystko to ładnie wygląda, nie zmienia to jednak faktu, że wciąż frankowicze mogą mieć poczucie, że wpadli w finansową pułapkę bez wyjścia. Bo przecież nadal muszą borykać się ze skutkami bezprecedensowego wzrostu wartości ich kredytu, wynikającego ze zmian kursowych. W wielu przypadkach nadal, po 10 czy 15 latach rzetelnego spłacania rat i odsetek, ich zobowiązania wobec banku są wyższe niż w momencie, gdy je zaciągali.

Co gorsza, wciąż wisi nad nimi ryzyko, że na razie w miarę bezpieczna sytuacja pewnego dnia runie jak domek z kart. To znaczy, że kurs franka ponownie wystrzeli w górę albo że Narodowy Bank Szwajcarski zrezygnuje z polityki ujemnych stóp procentowych. Zresztą żeby nie było, posiadacze kredytów złotowych też nie mogą spać zupełnie spokojnie. Bo o ile nikt się nie spodziewa, by w tym roku wzrosły – na razie rekordowo niskie – stopy procentowe NBP, o tyle w przyszłym roku jest to całkiem możliwe. A wtedy kredyt zaciągnięty w polskiej walucie też zdrożeje.

Cóż, pozostaje wszystkim życzyć (także autorce tego komentarza), by nasza gospodarka rosła przez długie lata w takim samym tempie jak obecnie, a wraz z nią jeszcze szybciej rosły nasze płace. Pytanie, czy to realne życzenie?