Innymi słowy, wygląda na to, że choć premier Mateusz Morawiecki nie bardzo kocha kapitał zagraniczny, ten sympatii do Polski nie stracił. Premier wytyka przecież (choć może nie wprost), że w ogóle firmy z obcym kapitałem wyprowadzają z kraju swoje zyski, zamiast je inwestować, że wykupiły nasze srebra narodowe za grosze, że żerują na taniej sile roboczej i miażdżą polską konkurencją. Że w ogóle pojawiły się w Polsce i działają tutaj w stylu neokolonialnym. Kapitał zagraniczny mógłby się o to obrazić i poczuć się w Polsce niemile widziany.

A jednak nic z tego. Z kilku powodów. Zagraniczne firmy może i poczuły się nieco dotknięte, ale generalna zasada jest taka, że biznes (także ten polski) się nie obraża, nie kieruje się emocjami i sentymentami. Biznes kieruje się zupełnie innym, twardym kryterium, a mianowicie zyskiem. I idzie tam, gdzie widzi potencjał niezłego zarobku. A że ktoś tam kręci trochę nosem, że sytuacja politycznie nie jest idealna, to już jest znacznie mniej istotne.

Ciekawe, że zagraniczny kapitał nie przestraszył się także – czego bardziej obawiali się eksperci – zmian w polskim sądownictwie (gdzie politycy zyskują coraz większy wpływ) czy nowej polityki fiskusa, którego ostrze ma być nakierowane na walkę z agresywnymi optymalizacjami podatkowymi, a o które w największym stopniu podejrzewa się właśnie międzynarodowe korporacje. Ale najwyraźniej dopóki niechęć w Polsce do kapitału zagranicznego pozostaje przede wszystkim na poziomie werbalnym, dopóty nie obróci się to przeciwko nam. Bo mimo wszystkich oskarżeń i zastrzeżeń to firmy z obcym kapitałem są jednak lepszym nośnikiem nowych technologii, więcej inwestują i więcej niż ich polscy odpowiednicy płacą pracownikom. Oby więc nie obrażały się na Polskę jak najdłużej.