Trudno się dziwić, że reakcją było co najmniej powątpiewanie. W 2016 r. zarejestrowano w Polsce 164 auta elektryczne, a od 2010 r. – według danych firmy Samar – 464. W Niemczech w 2016 r. przybyło 11,4 tys. (łącznie jest ich ok. 25,5 tys.), we Francji 21,7 tys., a w Norwegii – 24,2 tys. Różnica jest kolosalna. Co istotne, także Niemcy mówią o milionie aut z alternatywnym napędem, które mają się poruszać po ich drogach za kilka lat. Tyle że plany te obejmują także pojazdy z napędem hybrydowym.

Z poziomu przedstawionego właśnie do konsultacji projektu ustawy o elektromobilności i paliwach alternatywnych sprawa wygląda o wiele poważniej. Nie ma w niej mowy o milionie elektrycznych aut, są za to założenia związane z przestawianiem rządowo-samorządowej floty na pojazdy elektryczne, co ma być wzorem dla innych, przede wszystkim biznesu, priorytety związane z rozwojem zeroemisyjnej komunikacji publicznej, założenia budowy infrastruktury ładowania takich pojazdów wraz z – niewielkim, ale jednak – systemem wsparcia. Wreszcie – ułatwienia dla użytkowników, m.in. możliwość poruszania się po miejskich buspasach i uprawnienie do bezpłatnego parkowania w płatnych strefach.

I tu jesteśmy daleko choćby za Niemcami, którzy przeznaczyli niedawno 1,2 mld euro na dopłaty do zakupu aut elektrycznych lub pojazdów plug-in hybrid, Francją, gdzie przyszły posiadacz takiego pojazdu może liczyć nawet na 6,5 tys. euro, czy Norwegią, zwalniającą nabywców z VAT. Ale, co trzeba podkreślić, proponowane działania są na miarę naszych możliwości, które dodatkowo mają wesprzeć inwestycje Polskiego Funduszu Rozwoju. To zdecydowanie lepsze niż kreślenie imperialnych planów, które nie mają szans na realizację.