Ich rodzice – zachłyśnięci możliwościami, jakie otworzył przed nimi wolny rynek – rozwijali biznesy albo zabijali się o kariery w korporacjach. Pracowali po kilkanaście godzin na dobę i nie mieli dla dzieci dużo czasu. Wyrzuty sumienia tłumili kolejnymi zestawami lego i wakacjami w Grecji. Powtarzali dzieciom, że studia zapewnią im świetną przyszłość. Nie przewidzieli, że w ich start na rynku pracy uderzy światowy kryzys. Ci, którzy kończyli studia w pierwszej połowie tej dekady, gdy bezrobocie przekraczało 12–13 proc., słali dziesiątki CV, by zdobyć zaproszenie na rozmowę rekrutacyjną. Nawet w kraju, który był w Unii „zieloną wyspą", mogli po dyplomie liczyć co najwyżej na staż z urzędu pracy albo niepewną pracę na „śmieciówce". Rodzice też nie zawsze mogli pomóc w starcie, bo sami tracili pracę w ramach korporacyjnych programów cięcia kosztów.

Nie dziwię się więc, że milenialsi – z ich doświadczeniem – nie chcą poświęcać całego życia dla pracy. Tym bardziej że atrakcyjne stanowiska okupuje ambitne pokolenie X. Nie widzą sensu w wyścigu szczurów. Wolą mieć czas dla siebie, wolne weekendy i chcą wychodzić z pracy o 17 nie tylko wtedy, gdy są na urlopie. Z ich „roszczeniowego" nastawienia korzystamy również my – starsze pokolenia. Też cenimy sobie elastyczne godziny pracy i często wolimy pracować w domu niż w hałaśliwym open space. Korzystamy z wymuszonej przez milenialsów zmiany podejścia pracodawców, którzy inwestują w benefity, w bardziej przyjazne biura i wysyłają menedżerów na coaching, by oduczyli się kultury folwarku.

Uczymy się od nich polowania na okazje w internecie i nowych trendów w sieci. Cieszymy się, że zabiegając o względy milenialsów – jako konsumentów i pracowników – firmy bardziej poważnie traktują społeczną odpowiedzialność biznesu. I bardziej się starają. Także o nas.

Dziękuję wam, milenialsi.