To był rok 1945. Ponad 70 lat później nie są już złotem, ale kłopotem. Kolejne rządy mają na ich przetrwanie tylko jeden pomysł: wydawanie miliardów. I to wszystko w czasach, gdy świat odchodzi od węgla.

W latach 1990–2012 różne dotacje dla górnictwa i energetyki węglowej wyniosły 170 mld zł (dane think tanku WiseEuropa). To z grubsza około 4,5 tys. zł w przeliczeniu na głowę każdego Polaka, łącznie z niemowlętami. Patrząc szerzej, koszt znacznie większy niż to, ile wydaliśmy na budowę wszystkich dróg ekspresowych i autostrad w Polsce.

Czy coś ostatnio się zmieniło? Niewiele. Poza tym, że nie można już tak jawnie pompować publicznych pieniędzy w przemysł węglowy, nie ryzykując gniewu Brukseli. Zaprzęga się więc do tego celu spółki Skarbu Państwa, głównie energetyczne. Tylko od 2014 r. – jak wynika z szacunków „Rzeczpospolitej" – wydały one na ratowanie spółek węglowych i renacjonalizację kopalń ponad 7 mld zł. Szefowie energetyki robią dobrą minę do złej gry i przekonują, że to świetny interes. Teraz, kiedy słyszą, jak rząd się chwali, że stworzył największą firmę górniczą w Europie, zapewne modlą się, by nie musieli jej wkrótce ratować. Na wszelki wypadek władze Energi zawierzyły nawet firmę Opatrzności Bożej i Matce Boskiej.

W tym wszystkim można dostrzec tylko jeden pozytyw. Rządowi PiS, udającemu, że restrukturyzuje branżę, udaje się przynajmniej utrzymać spokój społeczny. Cena jest jednak stanowczo za wysoka.