Może to oznaczać jeszcze większy paraliż inwestycyjny, a nawet chaos. Bo poza tym, że będą zwolnienia, niewiele więcej wiadomo, w tym kto i kiedy straci pracę. W efekcie pracownicy, często fachowcy dużej klasy, nie do zastąpienia za oferowane przez GDDKiA pieniądze, już szukają pracy, np. w firmach budowlanych. Jak wygląda działanie instytucji objętej zwolnieniami, łatwo sobie wyobrazić.

Gdy o sprawie zrobi się głośno, pewnie usłyszymy, że to przecież element odbiurokratyzowania gospodarki i decentralizacji. Przypomnijmy, że z takimi hasłami i redukcją kadry urzędników o 5 czy 10 proc. od lat idą do wyborów największe partie. Potem nic z tego nie wynika. Teraz też rząd raczej zatrudnia, niż tnie urzędnicze etaty.

Nieoficjalnie wiadomo, że rząd chce, by oddziały wojewódzkie GDDKiA bardziej się usamodzielniły. Mniej uzależnione od dyrekcji i z coraz szybciej wymienianymi kadrami (sześciu z 16 dyrektorów wojewódzkich zostało wymienionych tylko w tym roku), będą bardziej narażone na naciski lokalnych polityków. Polityk X zechce np. wjazdu na trasę ekspresową we wsi Y, choć mieszka w niej ledwo 100 osób, ale obiecał to partyjnemu koledze Z. Oczywiście taki wjazd powstanie, choć bez większego sensu. Przy okazji budowa głównej trasy niemiłosiernie się wydłuży. I podrożeje.

Do masowych zwolnień dochodzi w najgorszym możliwym momencie. Ambitny program drogowy wart 107 mld zł wpadł w gigantyczny poślizg, m.in. z powodu zmian politycznych, nowelizacji prawa zamówień publicznych oraz braku pieniędzy. Dopiero teraz ma wreszcie szansę ruszyć z kopyta. Obawiam się, że niedługo, gdy trzeba będzie znów rozpisywać przetargi, rząd na gwałt będzie szukał specjalistów od drogownictwa. Tyle że nie będzie mógł ich znaleźć. Może wtedy ktoś przytomnie zauważy: – Przecież właśnie ich zwolniliśmy.